niedziela, 19 stycznia 2025

To nie jest kraj dla starych ludzi

 

Krwawa forsa

 

To nie jest kraj dla starych ludzi” (2007, reż. Joel i Ethan Coen)


„Fargo” było niejako TYM filmem braci Coen, takim, który wybrałbym, jako przedstawiciela ich filmografii. Ale jak wszyscy dobrzy twórcy filmowi, nawet jeśli mają swoje ulubione motywy, do których raz za razem wracają, to nie obawiają się ich modyfikować, ukazując inne aspekty kwestii, które przedstawiają. Idąc tym tropem, filmem powiązanym w ten sposób z „Fargo” byłby „To nie jest kraj dla starych ludzi” – eksplorujący znane im zagadnienia, a jednocześnie patrzący na nie z innej, zdecydowanie bardziej szorstkiej i pesymistycznej perspektywy.


Mam złe przeczucia, Llewelyn.”


Adaptacja powieści (znów, wyjątek w filmografii Coenów, którzy raczej ekranizowali własne scenariusze) Cormaca McCarthy’ego rozpoczyna się na teksańskiej pustyni, gdzie myśliwy Llewelyn Moss (Josh Brolin) odnajduje walizkę z pieniędzmi. I mnóstwo trupów. Jak to zwykle u Coenów bywa, chciwość bierze górę nad zdrowym rozsądkiem, a Moss przywłaszcza sobie walizkę. Rozpętuje się piekło, a tropem mężczyzny rusza szeryf Ed Tom Bell (Tommy Lee Jones) i płatny zabójca Anton Chigurh (Javier Bardem).

Jak wcześniej wspomniałem, do tych motywów Coenowie sięgali już wcześniej. Nagle w życiu głównych bohaterów pojawia się ogromna ilość pieniędzy (albo chociaż ich obietnica), co z kolei nakręca spiralę przemocy. Ludzie giną, nierzadko w okropny sposób, a oddalone od cywilizacji miejsca (czy to prerie Texasu, czy zasypane śniegiem bezdroża Minnesoty) stają się świadkami ludzkiej chciwości, głupoty, czy po prostu okrucieństwa. Ale „To nie jest kraj dla starych ludzi” w pewnym stopniu odwraca owe motywy. O ile ich najwcześniejsze filmy można odczytywać jako wprawkę w ukazywaniu przemocy, a „Fargo”, koniec końców, kończył się przywróceniem naturalnego porządku rzeczy, to ten film braci Coen jest z tych elementów wyzuty.


Może to on powinien się martwić – mną.”


Już główny bohater filmu pokazuje nam, że nie będzie to typowy film Coenów. Llewelynowi Mossowi daleko do podrzędnych zbirów czy niekompetentnych idiotów. Weteran wojny w Wietnamie, zahartowany w boju, a przede wszystkim, dumny. Moss w interpretacji Brolina to ktoś, kto wie, że życie da człowiekowi tyle, ile będzie on w stanie wziąć siłą. Pieniądze są jego (w myśl zasady „znalezione, nie kradzione”) i ani myśli ich oddać. Moss nie szedł na łatwiznę, nie usiłował wymyślać skomplikowanych planów jak Jerry Lundegaard z „Fargo” (nie mówiąc o tym, że jest faktycznie bardziej kompetentny od swego odpowiednika z Minneapolis). Ale skoro już los dał mu szansę, to nie ma zamiaru z niej zrezygnować. 

 


 

Oczywiście zupełnie inną rzeczą jest to, jak daleko zamierza ryzykować. Widać, że Moss nie należy do osób obdarzonych zbyt wielką empatią (beznamiętne „nie mam żadnej wody” rzucone do umierającego dilera) – czyżby wojna zabiła w nim uczucia litości? Choć nie jest to powiedziane wprost, to Coenowie delikatnie sugerują, jak weterani Wietnamu byli okaleczeni emocjonalnie i jak łatwo przychodziła im przemoc. Ale Moss to też nie żaden załamany psychicznie żołnierz. Jego upór i duma, choć niewidziane wcześniej u innych bohaterów reżyserów, pchają go na tę samą drogę co innych. Moss sądzi, że uda mu się przechytrzyć ludzi, którzy chcą odzyskać pieniądze, ślepo wierzy, że da sobie radę. Nie ma w nim żadnej naiwności, to raczej buta i zbyt wielka wiara w swoje umiejętności. Moss będzie parł do przodu, nawet, kiedy okaże się, że jego przeciwnik stanowi uosobienie śmierci.


- Czy masz pojęcie, jak bardzo szalony jesteś?

- Masz na myśli tą rozmowę?

- Mam na myśli ciebie.”


Tropem Mossa podąża bowiem Anton Chigurh, będący jedną z najbardziej niezapomnianych postaci kina lat 2000. Wszystko w nim mówi, że nie mamy do czynienia ze zwyczajnym płatnym mordercą. Od jego charakterystycznej fryzury po wybór broni (śrutówka z tłumikiem i pistolet do ogłuszania bydła) – Chigurh nie jest z tego świata (być może dosłownie). Powolny i metodyczny, krok po kroku śledzi Mossa, pozostawiając na swojej drodze stosy trupów – zastrzelonych, z dziurami w czaszkach, nawet uduszonych kajdankami. Chigurh to rasowy psychopata, ktoś, kto po zabiciu kilku ludzi ma czas na zmianę skarpet i na filozoficzne dysputy przed. W jego postaci możemy dostrzec dalekiego krewnego Gaeara Grimsruda z „Fargo” – małomówny brutal, zabijający dla kaprysu. Ale czy na pewno? 

 


 

Anton postrzega siebie jako wyrok losu – wielokrotnie w filmie pozwala ofierze na rzut monetą, który decyduje o jej przeznaczeniu. Można oczywiście spierać się, na ile jest to przejaw jego psychopatii (Chigurh ewidentnie uwielbia terroryzować ludzi, jeśli ma na to czas), a na ile stanowi to przyczynek do nieco innej interpretacji jego postaci. Ja osobiście skłaniam się ku tej drugiej opcji, a nawet uważam, że niekoniecznie muszą się one wykluczać. Ważny szczegół – o postaci zabójcy nie wiemy nic. Nie ma żadnej historii, nie wiadomo skąd pochodzi (Bardem mówi bez jakiegokolwiek akcentu) – po prostu pojawia się i niesie śmierć. Chigurh staje się zatem uosobieniem Ponurego Żniwiarza. Wywołany przez innych (wskazuje na to wszak jego profesja) przychodzi, odbiera życie i znika. Nie interesują go pieniądze za wykonanie zadania – lecz właśnie samo zadanie. Podobnie jak Moss (choć z innych powodów), nie podda się, nie zrezygnuje, nie odpuści, nie okaże żadnej litości.


„Zawsze wiedziałem, że muszę być przygotowany na śmierć w tej robocie. Ale nie zamierzam ryzykować wszystkiego w starciu z czymś, czego nie rozumiem.”


Ostatnim elementem trójki jest szeryf Bell. Idealnie obsadzony (wiecznie zmęczona twarz Jonesa) to osoba starej daty, która nie może zrozumieć chaosu, jakiego jest świadkiem. Smutne oczy szeryfa widziały już w życiu wiele (co sam przyznaje), ale nigdy jeszcze nie spotkał zła, jakie uosabia Chigurh i nie potrafi pojąć uporu Mossa.

Podobnie jak Chigurh, Bell nie jest tylko postacią, lecz uosobieniem starego porządku: zasad, prawa. I całkowitej bezsilności owego porządku wobec chciwości i okrucieństwa, jakie ma miejsce w filmie. Bell może tylko podążać tropem ciał, świadomy nieuchronnego końca, jakie przyniesie przywłaszczenie sobie pieniędzy przez Mossa. Bell nie ma zbyt wiele wspólnego z Marge Gunderson z „Fargo”, również policjantką, której optymizm i dobro pozwalały wyjść ze szwanku w starciu ze złem. O ile bohaterka filmu z 96 roku zachowywała swą niewinność i, na koniec filmu patrzyła jednak z optymizmem w przyszłość, to Bell zdaje się porzucił już wszelką nadzieję na przetrwanie dobra. To zaiste nie jest kraj dla starych ludzi – nie pojmujących upadku zasad - jak gdyby szeryf był Marge, która po latach służby utraciła wiarę w ludzkość. 

 


 




Czy zatem „To nie jest kraj dla starych ludzi” stanowi awers wspominanego przeze mnie „Fargo”? Portretu zła tak potężnego, że nie da się go powstrzymać, a historia skończy się nie przywróceniem ładu, ale kolejnymi trupami? Wizji świata, po którym kroczy śmierć, nie pomna prawa i moralności? Gasnącego porządku, bezsilnego wobec wymienionych wyżej elementów? Niekompetentni sprzedawcy samochodów zastąpieni zostali twardymi weteranami wojennymi, zaś idealistyczni stróże prawa stracili już wszelkie złudzenia.

Z drugiej jednak strony, w świecie braci Coen zawsze istnieli ludzie chciwi, głupi i brutalni. Gotowi pozbawić życia w imię zysku. Czy więc adaptacja McCarthy’ego po prostu wpasowała się w ich wizję świata i stanowi ona kolejny wariant tej samej, opowiadanej już od lat historii?

Jakkolwiek by nie interpretować „Kraju dla starych ludzi”, jedno jest pewne – stanowi on jeden z najbardziej pesymistycznych filmów w filmografii duetu reżyserskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Telepasja

  Definiując dekadę, definiując ludzi „ Telepasja ” ( 1987 , reż. James L. Brooks ) Lata 80. w kinie amerykańskim stały się odzw...