Mili ludzie z Minnesoty
„Fargo” (1996, reż. Joel i Ethan Coen)
Jest wielu reżyserów, którzy w swojej twórczości powracają do pewnych motywów. Pisałem już o Martinie Scorsese i jego fascynacji winą i karą w kontekście przestępczości zorganizowanej, a także o Stevenie Spielbergu poruszającego tematykę rodziny. Teraz przyszła pora na reżyserski duet, Joela i Ethana Coenów, którzy właściwie już od samego początku obserwowali chciwość i pokłady zła, jakie jest ona w stanie wyzwolić w ludziach. „Śmiertelnie proste”, „Ścieżka strachu”… ale ich najbardziej znanym i uznawanym pozostaje „Fargo”. Film, który jest destylacją tego, co w ich filmach pozostaje niezmienne: głupota, bezmyślność i pragnienie bogactwa niosące zgubę.
„O rajciu...”
Jak to zwykle u Coenów się zaczyna, zwykli ludzie wpadają na pomysł. Zwykłym człowiekiem jest tu Jerry Lundegaard (William H. Macy), sprzedawca samochodów z Minneapolis. Pomysł: wynajmie bandytów, aby porwali jego żonę, a teść zapłaci spory okup, który trafi w ręce Jerry’ego. Plan jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, tyle, że jak to zwykle u Coenów bywa, wszystko biorą diabli. Na skutek nieprzewidzianych zbiegów okoliczności, ludzie zaczynają ginąć, a sprawy wymykają się spod kontroli.
Coenowie nie wymyślili koła na nowo, sięgnęli po sprawdzoną już opowieść o niezawodnym planie wzbogacenia się, który idzie zupełnie nie tak (nawiasem mówiąc, film rozpoczyna się napisem, że historia wydarzyła się naprawdę – co prawdą nie jest). Więcej, już oni sami wykorzystywali te motywy: małe miasteczko, rodząca się w ich na pozór przykładnych obywatelach chciwość i kłopoty, jakie na nich ściąga. Ale to w „Fargo” doprowadzili tę formułę do perfekcji. I nie chodzi tylko o postaci (którym poświęcę dalsze części tego wpisu), ale samą atmosferę, jako udało się im stworzyć. Przez większość filmu dominuje biel śniegu, co stanowi z kolei idealną okazję do skontrastowania go z czerwienią krwi. Senne, małe miasteczka, żyjące własnym życiem, pełne zwykłych „niezwykłych” postaci. Mocny (charakterystyczne, przeciągnięte „Yah”) akcent, z jakim mówią.
Coenowie znają takie miejsca (sami zresztą urodzili się w Minneapolis). I doskonale znają też ludzką naturę. Wiedzą, że zbrodnia nie czai się tylko w zaułkach wielkich miast, ale też w takich właśnie małych miasteczkach, czy na bezdrożach środkowej Ameryki. I rozmiłowaniem przypatrują się, jak chciwość bierze górę nad przyzwoitością, a śnieg barwi się na czerwono. To jednak, co czyni ich twórczość tak wyjątkową, to postaci, które ucieleśniają całą skalę ludzkiej moralności.
„Psze pani, odpowiedziałem na pytanie! Odpowiedziałem na przeklęte… Współpracuję z Panią!”
Jerry to chyba najbardziej spełniona postać jaką Coenowie popełnili w swej twórczości, a przynajmniej w kwestii tych marnych planujących. Safandułowaty sprzedawca aut, któremu marzy się bogactwo, pomiatany przez teścia (będącego jednocześnie jego szefem), Na pierwszy rzut oka możemy sympatyzować z Jerrym, nawet mu współczuć. Nieszanowany, tkwiący w pracy bez perspektyw, marzący o własnym biznesie, z którego koniec końców „wyślizgał” go teść. Pomaga w tym bardzo sam Macy, wybitny w ukazaniu smutnego stanu jego postaci i rosnącego przerażenia, kiedy jego plan bierze w łeb.
Istnieje pewien stereotyp, dotyczący mieszkańców środkowego zachodu USA, nazywany potocznie „Minnesota nice”. Ponoć ci ludzie są bardzo mili, uprzejmi, unikający konfrontacji i raczej unikający wybuchów emocji. Jerry wydaje się być uosobieniem tego stereotypu: grzeczny, nieco fajtłapowaty, uśmiechnięty, powstrzymujący się od przeklinania.
Ale dowiadujemy się, że Jerry to nie naiwniak o złotym sercu, który podjął jedną błędną decyzję. Okazuje się, że na na sumieniu trochę szwindli, a pieniądze z okupu mogą mu pomóc wykaraskać się z nadciągających tarapatów. Coenowie i Macy w znakomity sposób zdzierają kolejne warstwy jego postaci, ale, co ważne, nie czynią go bezlitosnym i zimnym draniem. Wręcz przeciwnie – zło kryjące się w Lundegaardzie to małostkowość, tchórzostwo (genialnie zagrana scena aresztowania!) i zupełny brak odpowiedzialności za swoje czyny. Jest w jego postaci pewna cudowna naiwność. Nawet kiedy pętla na szyi Jerry’ego zaczyna się zaciskać, ten rżnie głupa (z braku lepszego określenia) – jak dziecko, które uparcie nie przyznaje się do winy, licząc, że dorośli są równie głupi jak ono samo.
Jeśli już, to złem w czystszej postaci są porywacze: Carl Showalter (Steve Buscemi) i Gaear Grimsrud (Peter Stormare). Ten pierwszy to furiat i krzykacz, drugi zaś to milczący olbrzym, obdarzony beznamiętnym spojrzeniem. Obaj nie wahają się sięgać po broń, gotowi pozbawić życia za byle co, zwłaszcza ten drugi.
„I po co? Dla odrobiny pieniędzy.”
Coenowie przeciwstawiają im główną bohaterkę filmu, policjantkę Marge Gunderson (Frances McDormand), prowadzącą śledztwo w sprawie porwania. Jeśli Jerry skrywa moralną zgniliznę pod sympatyczną powierzchownością, to Marge jest w tej sympatyczności prawdziwa w stu procentach. Ciekawie zestawiona jest z postacią Lundegaarda. Marge spodziewa się dziecka (przez cały film brnie po śniegu z bardzo wydatnym brzuchem), tworzy z mężem szczęśliwy związek (sceny ich pożycia małżeńskiego są wręcz rozczulające). Jerry zdaje się myśleć niewiele o swoim nastoletnim synu, zaś przez jego czyny żona kończy w bagażniku, uprowadzona przez dwójkę oprychów.
Marge to „Minnesota nice” w czystej postaci. Duże, roześmiane oczy, szczery uśmiech wyrażający uprzejme zainteresowanie nawet, jeśli jej rozmówcy są, delikatnie mówiąc, nietuzinkowi (sceny rozmów ze świadkami to mistrzostwo w wykonaniu McDormand). Marge jest po prostu dobra. Rzadko spotyka się takie postaci w filmach, a jednak Coenowie i McDormand uczynili z niej jedną z najbardziej sympatycznych (tak po prostu) postaci w historii kina. Przychodzą mi do głowy dwie sceny. Pierwsza, kiedy spotyka się ze swoim kolegą z liceum i staje się obiektem jego niepożądanych zalotów. Nawet wtedy Marge wykazuje się ogromną dawką empatii wobec smutnego, żałosnego mężczyzny. Owa empatia zdaje się jednak niemal wyczerpywać w finale filmu i drugiej scenie, o której chce napisać. Kiedy aresztuje Grimruda, Marge nie może pojąć, czemu dopuścił się tak strasznych przestępstw. Widać jej nieskażone niczym dobro (znów, w zestawieniu z Jerrym), kiedy nie może zrozumieć, jak można odebrać życie dla pieniędzy. Jej słowa do zabójcy mogłyby wydać się prostym kazaniem, ale w wykonaniu McDormand bije z nich siła wynikająca właśnie z tej prostoty: pamięci o podstawowych wartościach w życiu. I choć ostatecznie utwierdza tą kwestią siebie (i widzów) w to, że bogactwo nie jest najważniejsze, to widzimy też, jak wielkim szokiem było dla niej zetknięcie się ze sprawą porwania i morderstw, jakie mu towarzyszyły.
W „Fargo” Coenowie ukazali małomiasteczkową rzeczywistość, z niesamowitym wyczuciem miejsca i czasu (i akcentu!), a jednocześnie sięgnęli głębiej, ukazując chciwość, przemoc i podłość, jaka w ludziach tkwi. Ale pokazali też, że jest też w nich prostolinijne dobro. Porządek ostatecznie zostaje przywrócony, moralność triumfuje, a zło zostaje ukarana (w taki, czy inny sposób). Tyle, że biel śniegu, symbolizująca czystość i niewinność, została zbrukana. Do tej samej historii i motywów, choć znacznie zmodyfikowanych i pod wieloma aspektami odwróconych, Coenowie powrócili dekadę później. Ale to materiał na kolejny wpis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz