niedziela, 12 stycznia 2025

Fargo

 

Mili ludzie z Minnesoty

 

Fargo” (1996, reż. Joel i Ethan Coen)


Jest wielu reżyserów, którzy w swojej twórczości powracają do pewnych motywów. Pisałem już o Martinie Scorsese i jego fascynacji winą i karą w kontekście przestępczości zorganizowanej, a także o Stevenie Spielbergu poruszającego tematykę rodziny. Teraz przyszła pora na reżyserski duet, Joela i Ethana Coenów, którzy właściwie już od samego początku obserwowali chciwość i pokłady zła, jakie jest ona w stanie wyzwolić w ludziach. „Śmiertelnie proste”, „Ścieżka strachu”… ale ich najbardziej znanym i uznawanym pozostaje „Fargo”. Film, który jest destylacją tego, co w ich filmach pozostaje niezmienne: głupota, bezmyślność i pragnienie bogactwa niosące zgubę.


O rajciu...”


Jak to zwykle u Coenów się zaczyna, zwykli ludzie wpadają na pomysł. Zwykłym człowiekiem jest tu Jerry Lundegaard (William H. Macy), sprzedawca samochodów z Minneapolis. Pomysł: wynajmie bandytów, aby porwali jego żonę, a teść zapłaci spory okup, który trafi w ręce Jerry’ego. Plan jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, tyle, że jak to zwykle u Coenów bywa, wszystko biorą diabli. Na skutek nieprzewidzianych zbiegów okoliczności, ludzie zaczynają ginąć, a sprawy wymykają się spod kontroli.

Coenowie nie wymyślili koła na nowo, sięgnęli po sprawdzoną już opowieść o niezawodnym planie wzbogacenia się, który idzie zupełnie nie tak (nawiasem mówiąc, film rozpoczyna się napisem, że historia wydarzyła się naprawdę – co prawdą nie jest). Więcej, już oni sami wykorzystywali te motywy: małe miasteczko, rodząca się w ich na pozór przykładnych obywatelach chciwość i kłopoty, jakie na nich ściąga. Ale to w „Fargo” doprowadzili tę formułę do perfekcji. I nie chodzi tylko o postaci (którym poświęcę dalsze części tego wpisu), ale samą atmosferę, jako udało się im stworzyć. Przez większość filmu dominuje biel śniegu, co stanowi z kolei idealną okazję do skontrastowania go z czerwienią krwi. Senne, małe miasteczka, żyjące własnym życiem, pełne zwykłych „niezwykłych” postaci. Mocny (charakterystyczne, przeciągnięte „Yah”) akcent, z jakim mówią.

Coenowie znają takie miejsca (sami zresztą urodzili się w Minneapolis). I doskonale znają też ludzką naturę. Wiedzą, że zbrodnia nie czai się tylko w zaułkach wielkich miast, ale też w takich właśnie małych miasteczkach, czy na bezdrożach środkowej Ameryki. I rozmiłowaniem przypatrują się, jak chciwość bierze górę nad przyzwoitością, a śnieg barwi się na czerwono. To jednak, co czyni ich twórczość tak wyjątkową, to postaci, które ucieleśniają całą skalę ludzkiej moralności.


Psze pani, odpowiedziałem na pytanie! Odpowiedziałem na przeklęte… Współpracuję z Panią!”


Jerry to chyba najbardziej spełniona postać jaką Coenowie popełnili w swej twórczości, a przynajmniej w kwestii tych marnych planujących. Safandułowaty sprzedawca aut, któremu marzy się bogactwo, pomiatany przez teścia (będącego jednocześnie jego szefem), Na pierwszy rzut oka możemy sympatyzować z Jerrym, nawet mu współczuć. Nieszanowany, tkwiący w pracy bez perspektyw, marzący o własnym biznesie, z którego koniec końców „wyślizgał” go teść. Pomaga w tym bardzo sam Macy, wybitny w ukazaniu smutnego stanu jego postaci i rosnącego przerażenia, kiedy jego plan bierze w łeb.

Istnieje pewien stereotyp, dotyczący mieszkańców środkowego zachodu USA, nazywany potocznie „Minnesota nice”. Ponoć ci ludzie są bardzo mili, uprzejmi, unikający konfrontacji i raczej unikający wybuchów emocji. Jerry wydaje się być uosobieniem tego stereotypu: grzeczny, nieco fajtłapowaty, uśmiechnięty, powstrzymujący się od przeklinania.

 


 

Ale dowiadujemy się, że Jerry to nie naiwniak o złotym sercu, który podjął jedną błędną decyzję. Okazuje się, że na na sumieniu trochę szwindli, a pieniądze z okupu mogą mu pomóc wykaraskać się z nadciągających tarapatów. Coenowie i Macy w znakomity sposób zdzierają kolejne warstwy jego postaci, ale, co ważne, nie czynią go bezlitosnym i zimnym draniem. Wręcz przeciwnie – zło kryjące się w Lundegaardzie to małostkowość, tchórzostwo (genialnie zagrana scena aresztowania!) i zupełny brak odpowiedzialności za swoje czyny. Jest w jego postaci pewna cudowna naiwność. Nawet kiedy pętla na szyi Jerry’ego zaczyna się zaciskać, ten rżnie głupa (z braku lepszego określenia) – jak dziecko, które uparcie nie przyznaje się do winy, licząc, że dorośli są równie głupi jak ono samo.

Jeśli już, to złem w czystszej postaci są porywacze: Carl Showalter (Steve Buscemi) i Gaear Grimsrud (Peter Stormare). Ten pierwszy to furiat i krzykacz, drugi zaś to milczący olbrzym, obdarzony beznamiętnym spojrzeniem. Obaj nie wahają się sięgać po broń, gotowi pozbawić życia za byle co, zwłaszcza ten drugi.


I po co? Dla odrobiny pieniędzy.”


Coenowie przeciwstawiają im główną bohaterkę filmu, policjantkę Marge Gunderson (Frances McDormand), prowadzącą śledztwo w sprawie porwania. Jeśli Jerry skrywa moralną zgniliznę pod sympatyczną powierzchownością, to Marge jest w tej sympatyczności prawdziwa w stu procentach. Ciekawie zestawiona jest z postacią Lundegaarda. Marge spodziewa się dziecka (przez cały film brnie po śniegu z bardzo wydatnym brzuchem), tworzy z mężem szczęśliwy związek (sceny ich pożycia małżeńskiego są wręcz rozczulające). Jerry zdaje się myśleć niewiele o swoim nastoletnim synu, zaś przez jego czyny żona kończy w bagażniku, uprowadzona przez dwójkę oprychów. 

 

 

Marge to „Minnesota nice” w czystej postaci. Duże, roześmiane oczy, szczery uśmiech wyrażający uprzejme zainteresowanie nawet, jeśli jej rozmówcy są, delikatnie mówiąc, nietuzinkowi (sceny rozmów ze świadkami to mistrzostwo w wykonaniu McDormand). Marge jest po prostu dobra. Rzadko spotyka się takie postaci w filmach, a jednak Coenowie i McDormand uczynili z niej jedną z najbardziej sympatycznych (tak po prostu) postaci w historii kina. Przychodzą mi do głowy dwie sceny. Pierwsza, kiedy spotyka się ze swoim kolegą z liceum i staje się obiektem jego niepożądanych zalotów. Nawet wtedy Marge wykazuje się ogromną dawką empatii wobec smutnego, żałosnego mężczyzny. Owa empatia zdaje się jednak niemal wyczerpywać w finale filmu i drugiej scenie, o której chce napisać. Kiedy aresztuje Grimruda, Marge nie może pojąć, czemu dopuścił się tak strasznych przestępstw. Widać jej nieskażone niczym dobro (znów, w zestawieniu z Jerrym), kiedy nie może zrozumieć, jak można odebrać życie dla pieniędzy. Jej słowa do zabójcy mogłyby wydać się prostym kazaniem, ale w wykonaniu McDormand bije z nich siła wynikająca właśnie z tej prostoty: pamięci o podstawowych wartościach w życiu. I choć ostatecznie utwierdza tą kwestią siebie (i widzów) w to, że bogactwo nie jest najważniejsze, to widzimy też, jak wielkim szokiem było dla niej zetknięcie się ze sprawą porwania i morderstw, jakie mu towarzyszyły.

 



 


W „Fargo” Coenowie ukazali małomiasteczkową rzeczywistość, z niesamowitym wyczuciem miejsca i czasu (i akcentu!), a jednocześnie sięgnęli głębiej, ukazując chciwość, przemoc i podłość, jaka w ludziach tkwi. Ale pokazali też, że jest też w nich prostolinijne dobro. Porządek ostatecznie zostaje przywrócony, moralność triumfuje, a zło zostaje ukarana (w taki, czy inny sposób). Tyle, że biel śniegu, symbolizująca czystość i niewinność, została zbrukana. Do tej samej historii i motywów, choć znacznie zmodyfikowanych i pod wieloma aspektami odwróconych, Coenowie powrócili dekadę później. Ale to materiał na kolejny wpis.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Telepasja

  Definiując dekadę, definiując ludzi „ Telepasja ” ( 1987 , reż. James L. Brooks ) Lata 80. w kinie amerykańskim stały się odzw...