Sprawiedliwość nie jest ślepa, cz.1
„12 gniewnych ludzi” (1957, reż. Sidney Lumet)
Ze świecą chyba szukać tak wszechstronnego reżysera, jak Sidney Lumet. Od adaptacji sztuk teatralnych i powieści, poprzez satyry, na realistycznych dramatach zajmujących się korupcją i przestępczością kończąc. Zdaje się jednak, że mało kto zauważa, że Lumet sam powracał do tematów, które analizował już wcześniej, jak gdyby polemizował z samym sobą, ukazując dwie strony skomplikowanych kwestii, jakich dotykały jego filmy. Szkoda, bo choć niektóre z dzieł reżysera są już klasyką kina i wiele z nich na stałe wpisały się w kanon sztuki filmowej, to wiele z nich nadal pozostaje względnie zapomnianych. W dzisiejszym i przyszłotygodniowym wpisie zajmę się właśnie taką parą.
„Chcę usłyszeć twoje argumenty.”
Fabuła „12 gniewnych ludzi” znana jest chyba każdemu, kto ma choćby najmniejsze pojęcie o kinie. Młody chłopak staje przed sądem oskarżony o zabójstwo swojego ojca. 12 przysięgłych udaje się na naradę. Wszyscy są pewni, że chłopak jest winny, prócz jednego (Henry Fonda). Rozpoczyna się debata, w której przysięgli starają się ustalić fakty, a na jaw zaczynają wychodzić motywy, którymi się kierują.
Lumet zawsze był twórcą oszczędnym. Rzadko stawiał na wymyślne techniki reżyserskie, stawiając bardziej na grę aktorską (nic dziwnego, że jego filmy przyciągały największych aktorów, od Katherine Hepburn po Richarda Burtona). „12 gniewnych ludzi”, będących swoją drogą jego debiutem reżyserskim, to dowód na to, jak świetnie potrafił budować napięcie mając do dyspozycji tylko jedno pomieszczenie, 12 świetnych aktorów i rewelacyjny scenariusz (autorstwa Reginalda Rose’a, który napisał również pierwowzór). Rzecz niebywała: cały film to właściwie jedna długa rozmowa, przerywana krótkimi wyjściami do łazienki lub eksperymentami procesowymi, które przysięgli przeprowadzają. Owszem, widać teatralny (a właściwie telewizyjny) rodowód filmu, ale Lumet nigdy nie pozwala, by ów minimalizm kiedykolwiek kuł w oczy. I o dziwo, Lumet nie osiąga tego ani intensywną pracą kamery (można w tym aspekcie porównać jego film z inną adaptacją sztuki, „Kto się boi Virginii Woolf?”), lub dynamicznym montażem.
„Nie jestem po niczyjej stronie. Po prostu zadaje pytania.”
Głównym składnikiem filmu pozostaje więc aktorstwo. Każdy z ławników, nawet ci, którzy pozostają rolami trzecioplanowymi (jeśli można w ogóle mówić o planie w kontekście tego filmu) to pełnowymiarowe postacie, uwypuklone nawet przy pomocy kilku kwestii.
Henry Fonda, jako ławnik nr 8. Szlachetny obrońca, jedyny, który nie chce od razu posłać oskarżonego na krzesło elektryczne. Jedyny, który dokładnie analizował przedstawione w sądzie dowody. Patrząc na niego, już od samego początku wiemy, że to właśnie on będzie ostoją rozsądku i rozwagi (Fonda grywał wówczas postaci pozytywne, charyzmatyczne, a i tylko jego postać ma na sobie jasny garnitur). 8 krok po kroku, argument po argumencie, dowód po dowodzie, zeznanie po zeznaniu, przekonuje innych, że istnieje uzasadniona wątpliwość co do winy chłopaka.
Lee J. Cobb, jako ławnik nr 3. Przeciwieństwo 8, święcie przekonany o winie. Agresywny, dominujący (choć w zupełnie inny sposób, niż 8). Cobb świetnie odmalowuje jego frustrację, kiedy widzi, jak pozostali zmieniają zdanie, co 3 traktuje jako niemal zdradę czy osobisty afront.
E.G. Marshall, jako ławnik nr 4. Gdzieś pomiędzy tymi dwoma – również przekonany o winie, a jednak posługujący się zimną logiką i bez emocji wysłuchujący argumentów oby stron. Marshall zimnymi oczami zza oprawek okularów obserwuje wszystkie wydarzenia, a my niemal możemy dostrzec trybiki obracające się jego głowie.
I cała reszta: Jack Warden jako niecierpliwy nr 7, Jack Klugman jako wrażliwy nr 5, Martin Balsam jako metodyczny nr 1, przyjmujący na siebie obowiązek moderowania całej dysputy. O każdym zresztą można by coś napisać – nawet najmniejsze tiki, gesty, mimika zostają uchwycone przez kamerę, czyniąc z nich postaci z krwi i kości, nawet jeśli ich role nie dają okazji do efektownych szarż aktorskich.
I to właśnie ich Lumet wykorzystuje, by skrytykować na pozór ślepy wymiar sprawiedliwości, który w rzeczywistości pozostaje równie wadliwy, jak ludzie, którzy go tworzą.
„Żadna ława przysięgłych nie może uznać kogoś za winnego, dopóki nie będzie absolutnie pewna.”
Już sam początek, kiedy to nr 8 się wyłamuje (świetna litania słowa „winny”, nagle przerwana przez „niewinny”), daje nam do zrozumienia, jak bardzo kruchy i daleki od ideału jest system sądowy. Już samo to staje się przyczynkiem do ciekawej analizy: czy można winić ławników za to, jak został przeprowadzony proces? Czy można obwiniać ich, że obrońca z urzędu nie wykazał się należytą starannością, a świadkowie podkolorowali swoje zeznania? Wspomniałem już o tym, że 8 jako jedyny zadał sobie trud głębszej analizy, a nawet przeprowadził małe prywatne śledztwo. Na pierwszy rzut oka można cieszyć się, że znalazł się jedyny sprawiedliwy, nonkonformista, który nie przyjął wszystkiego jako prawdę objawioną i myślał za siebie. Ale jednocześnie można uznać go za manipulatora, który każdą drobnostkę potrafi przeinaczyć i rozdmuchać do niebywałych proporcji (dowiadujemy się, że jest architektem, ale byłby rewelacyjnym adwokatem). Kluczową kwestią jest właśnie uzasadniona wątpliwość co do winy – można odnieść wrażenie, że 8 aż za bardzo wzbudza owe wątpliwości. Co ciekawe, wielu prawników analizowało film i twierdzili, że deliberacje nr 8, wprowadzające dowody poza salą sądową, zaowocowałyby po prostu unieważnieniem procesu.
Pozostali przysięgli również nie pozostają bez winy. Nr 7 spieszy się na mecz, zmienia zdanie nie dlatego, że jest przekonany, ale chce po prostu jak najszybciej zakończyć całą sprawę. Nr 10 (Ed Begley) to rasista, kierujący się pochodzeniem oskarżonego. Nr 12 (Rober Webber) prawie w ogóle nie włącza się w dyskusję i jest najwyraźniej znudzony całym procesem. Nr 3 widzi w oskarżonym swego własnego syna, z którym pozostaje w konflikcie już od kilku dobrych lat. Istnieje powiedzenie, że sprawiedliwość jest ślepa. Lumet zadaje kłam temu twierdzeniu – każdy z ławników, wybrany przypadkowo i powołany do spełnienia obywatelskiego obowiązku niesie swój bagaż doświadczeń, uprzedzeń i wad, które potem (nawet podświadomie), wpływają na podejmowane przez nich decyzje – w tym te będące kwestią życia i śmierci.
„12 gniewnych ludzi” kończy się rzecz jasna szczęśliwie. 11 ławników zmienia zdanie, oskarżony zostaje uznany za niewinnego. Ba, nr 8 i 9, jako pierwszy przekonany do zmiany werdyktu, ściskają sobie ręce i przedstawiają się sobie, przełamując anonimowość i stając się kimś więcej niż tylko numerami, które przelotnie minęły się na sali sądowej.
Lecz ta optymistyczna interpretacja filmu jest powierzchowna. Wszak już wcześniej ławnicy byli nie ncyframi, lecz ludźmi, przeważnie w negatywnym sensie. Ignorancja, nieuwaga, manipulacja, uprzedzenia i zwykła ludzka ułomność – oto, co można znaleźć w małym pokoju, przy długim stole z 12 krzesłami, w którym waży się los młodego człowieka. Być może (a jest to duże „być może”), akurat teraz niewinny chłopak uniknął krzesła elektrycznego. Nasuwa się pytanie, czy przy każdym procesie znalazł by się taki ławnik, jak nr 8. A jeśli tak, to czy wykorzystałby swoje umiejętności we właściwiej sprawie.*
*Warto obejrzeć rosyjski remake filmu autorstwa Nikity Michałkowa, rozwijający to zagadnienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz