Mentoring
„Wybraniec” (2024, reż. Ali Abbasi)
Origin story – historia lub przyjęta opowieść, ukazująca tożsamość i motywacje bohaterów oraz czarnych charakterów w komiksach lub podobnym dziele literackim1
Powyższe pojęcie znane jest każdemu miłośnikowi powieści graficznych – narodziny superbohaterów i superzłoczyńców, pochodzenie ich supermocy i tego, co napędza ich do działania. Rzecz jasna, takie origin story można też przedstawić w kontekście prawdziwych osób. Mieliśmy już wszak „Młodą Wiktorię”, „Johna Lennona. Chłopaka znikąd”, a nawet do pewnego stopnia „Jak zostać królem”. Twórcy filmowych biografii z chęcią sięgały do młodzieńczych (lub przynajmniej formatywnych) lat postaci historycznych. Takie ujęcie z pewnością stanowi powiew świeżości. Widzimy znanych i sławnych zanim jeszcze się tacy stali, widzimy, jak wyrabiali sobie pozycję w swojej dziedzinie, jak zmagali się z przeciwnościami losu i hartowali swój charakter by osiągnąć wielkość. Ale w tym nurcie wyróżnia się jedna biografia, której podmiot (znany każdemu) przechodzi drogę od „zera do milionera”. Z tym, że w trakcie staje się najgorszą możliwą wersją siebie.
„To będzie najwspanialszy budynek w mieście, może w kraju. Na świecie.”
Jest rok 1973, a młody biznesmen gania po blokach mieszkalnych usiłując zebrać czynsz od lokatorów. Wieczorami, przesiaduje w nocnych klubach, starając się nawiązać kontakty, które pozwolą mu wyrwać się spod władzy ojca i rozpocząć swoją własną działalność. Tym młodzieńcem, z gęstą blond czupryną, jest Donald J. Trump (Sebastian Stan), który niecałe dwa tygodnie temu po raz drugi objął urząd Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale zanim do tego doszło, i zanim młody Trump stał się tym, którego dziś widzimy na ekranach telewizorów i którego wpisy na portalach społecznościowych czytamy, był nieopierzonym młokosem, niepewnym siebie i starającym się wyrobić swoją markę. I pech chciał, że pewnego wieczora poznał Roya Cohna (Jeremy Strong).
Pod wieloma względami „Wybraniec” jest typową biografią. Widzimy kluczowe momenty z jego życia: budowę Trump Tower i kasyn w Atlantic City, poznanie Ivanki Zelníčkovej (później Trump, w tej roli Maria Bakalova), rodzące się polityczne aspiracje. Lecz film Abbasiego (wg scenariusza Gabriela Shermana), raczej stara się nie „odhaczać” owych wydarzeń, lecz raczej umieszczać je przede wszystkim w kontekście wynaturzonej relacji mistrz-uczeń.
„Prawda to bardzo plastyczna rzecz.”
Mistrzem jest tu Roy Cohn, okryty złą sławą prawnik. O ile Trump jest znany raczej każdemu, to Cohn jest postacią nieco zapomnianą, choć na pewno kojarzą go ci, którzy interesują się historią USA w XX wieku. Cohn wyrobił swoją markę w trakcie przesłuchań Komisji ds. Anty-amerykańskiej Działalności, która miała wykryć rzekome wpływy komunistów na politykę Stanów Zjednoczonych. Cohn bardzo szybko zyskał wątpliwą sławę, uciekając się do oczerniania, insynuacji i prześladowań. Po zakończeniu działalności publicznej, zaczął własną praktykę w Nowym Jorku, szybko stając się tzw. „macherem”, który potrafił załatwić każdą sprawę – niekoniecznie w legalny sposób i za odpowiednią kwotę. W kulturze masowej Cohn stał się uosobieniem populizmu, demagogii i brudnych sztuczek politycznego establishmentu - „Księciem Ciemności”.
W interpretacji Stronga, Cohn stworzył dla siebie wizerunek chamskiego furiata (świetne sceny telefonów z wyzwiskami), karykatury niemalże (charakterystyczne pochylanie głowy, przenikliwe spojrzenie dużych, martwych oczu), którą wykorzystywał jako broń. Ten motyw wytwarzania tożsamości dla samego siebie również wybrzmi później w filmie, w kontekście ucznia Cohna. Prawnik obraca się wśród możnych i potężnych (od polityków po gangsterów), bezwstydnie naciągając rzeczywistość do własnych potrzeb. Kluczową lekcją, jaką Cohn udziela Trumpowi, to 3 zasady wygrywania: zawsze atakuj; zaprzeczaj i nie przyznawaj się do niczego; bez względu na wszystko, ogłaszaj zwycięstwo i nie przyznawaj się do porażki. I jak się później okaże, owym słowom przyjdzie zdefiniować światową politykę, na dobre i złe.
„Jestem pewny, że sam siebie stworzyłem.”
Uczniem (tytuł filmu, „The Apprentice” odnosi się do popularnego programu telewizyjnego Trumpa), jest właśnie Donald. W kreacji Stana jest coś wybitnie niejednoznacznego. Młody Trump to nie socjopata, ani idiota, choć elementy obu tych cech można w jego interpretacji odnaleźć. Ale Trump to raczej puste naczynie, ktoś będący zupełnie nie w swoim żywiole, który trafił na najgorszego możliwego nauczyciela. „Wybraniec” to nie historia zepsucia, utraconej niewinności, ale raczej czystej kartki, którą zapisano wyjątkowo paskudnym atramentem.
W wypadku origin story łatwo popaść w mruganie okiem do odbiorcy, telegrafowanie wielkimi literami: „patrzcie, postać zachowuje się tak a tak, na pewno to rozpoznajecie!”, ale Stanowi udaje się uniknąć tej pułapki. Owszem, nie ulega wątpliwości, że Trump z filmu to Trump, którego znamy. Od nonszalanckiego zaprzeczania wiedzy medycznej po udzielanie zdawkowych odpowiedzi na niewygodne pytania – ale Stan pokazuje, jak relacja z Cohnem ukształtowała jego bohatera. W jego życiu brak było jakichkolwiek pozytywnych wzorców: od zimnego i bezlitosnego ojca, po zepsutego do szpiku Cohna. Trump bierze wszystko, co jego mentor mówi mu za pewnik, pozbawiony jakiejkolwiek samoświadomości, z braku lepszego określenia. Widać to rewelacyjnie w jednej scenie, kiedy Trump prosi Cohna o pomoc w pozyskaniu ulgi podatkowej na 160 milionów dolarów. Cohn reaguje z niedowierzaniem, wie, że nawet przy swoich wpływach i sile perswazji, pewne rzeczy są dla niego nieosiągalne. Ale Trump prosi na serio, zupełnie nieświadom pewnych (a może i jakichkolwiek) granic. Jeśli atakować, to bez litości, i każdego – od żony po samego Cohna, których zaczyna postrzegać jako ciężar, a nie ludzkie istoty. Jeśli zaprzeczać, to wszystkiemu, co niewygodne. Jeśli nie przyznawać się do porażki, to bez wyjątku.
Trump w „Wybrańcu” idzie w ślady swojego mistrza, tworząc pewny wizerunek samego siebie. Ale o ile Cohn był świadom sztuczności swej kreacji, to Trump w nią w pewnym momencie zaczyna święcie wierzyć, bez względu na wszystko i wszystkich. To, co w oczach innych może uchodzić za dziwaczną i pozbawioną logiki karykaturę silnego przywódcy i odnoszącego sukcesy biznesmena, dla Trumpa staje się rzeczywistością.
Przy obecnym klimacie politycznym, ciężko rozpatrywać film Abbasiego bezstronnie. Uznać go za szereg kalumnii? Czy może przyjąć jako prawdę objawioną? Ani tak, ani tak. „Wybraniec”, jak wszystkie filmy zresztą, nie sprawdza się jako „prawdziwa” biografia Trumpa, ani jako liberalny pamflet na znienawidzonego przez lewicę prezydenta. Siłą filmu, nawet jeśli opartego na tak znanej postaci, pozostaje jego podskórny przekaz. Ukazując w negatywie relację uczeń-nauczyciel „Wybraniec” pokazuje siłę autorytetów w życiu człowieka i istotę lat formatywnych. Filmowy Cohn pojmuje tę prawdę zbyt późno. Umierając na AIDS, odkrywa, że uczeń przerósł mistrza, że stworzył potwora (skojarzenia z monstrum Frankensteina w scenie liposukcji i redukcji łysiny są jak najbardziej słuszne), a sam musi odejść w cień, już nie będący do niczego potrzebny. Być może największą wartością filmu Abbasiego jest właśnie ta lekcja, tym bardziej aktualna w obecnym klimacie politycznym, gdzie przekraczanie kolejnych granic staje się normą.
1https://www.dictionary.com/browse/origin-story
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz