Granice cielesności
„Wideodrom”, „Mucha” (1983 i 1986, reż. David Cronenberg), „Substancja” (2024, reż. Coralie Fargeat)
Wampiry, zombie, wilkołaki i wszelkiej maści siły nieczyste. To były pierwsze rzeczy, które przyszły mi do głowy, kiedy zadałem sobie pytanie: co nas przeraża na ekranie? Ponadnaturalne moce i stworzenia, które ciężko unicestwić, a które stanowią dla ludzi śmiertelne zagrożenie, a przynajmniej tych na ekranie. Istnieją jednak rzeczy, które wzbudzają w nas jeszcze większy strach. Znacznie bardziej… osobiste, może wręcz intymne. To rodzaj strachu wymieszanego z obrzydzeniem. Wampira można uśmiercić osinowym kołkiem wbitym w serce. W nawiedzonym domu można odprawić egzorcyzmy. A co, jeśli źródłem strachu jest nasze (ludzkie) ciało? Nasza ziemska powłoka, dzięki której żyjemy? Jak wielki strach (tym razem w prawdziwym życiu) odczuwamy, kiedy dostrzegamy niepokojące zmiany skórne, być może będące zwiastunem raka? Jak często mdlejemy na widok krwi, otwartych złamań i innych obrażeń? Co, jeśli nasz organizm przestaje działać, jak należy? Jest to specyficzny rodzaj strachu, przed którym nie da się uciec (bo i jak?). Budzi w nas obrzydzenie, wywołane odmiennością od tego, co uznajemy za zdrowe. Strachu, który sprawia, że coś się w nas skręca na sam widok deformacji ludzkiego ciała. Jest pewien podgatunek horroru, odrobinę niszowy, któremu dzisiejszy wpis poświęcam. Mowa o body horror, horrorze ciała.
Choć zupełnie jak w przypadku innych gatunków ciężko jest całkowicie wyodrębnić body horror, a wiele filmów będzie pod niego podpadało w mniejszym lub większym stopniu, w zależności od interpretacji, to dla celów dzisiejszego eseju wymienię kilka charakterystycznych cech, jakie horror musi spełniać, by być zaliczonym jako przedstawiciel wyżej wspomnianego gatunku.
Podążając za Lindą Williams, Ronaldem Cruzem i Peterem Hutchingsem, body horror można określić jako dzieło, które wywołuje przerażenie u widza ukazując ekstremalne przemiany cielesne, spowodowane mutacjami, chorobami tudzież innymi czynnikami (wykluczając bezpośrednią przemoc fizyczną, która jest bardziej charakterystyczna dla tzw. slasherów). Owe zmiany są często drastyczne, osiągnięte za pomocą charakteryzacji lub efektów specjalnych. Strach wzbudzany jest właśnie poprzez odwoływanie się do kruchości ludzkiego ciała, zaś owe zmiany są nierzadko ukazywane w niemal pornograficznej estetyce (ukazywanie nagości, ze zdeformowanymi genitaliami włącznie).
Termin body horror został użyty po raz pierwszy przez Philipa Brophy’ego w 1983, do opisania rodzącego się wówczas gatunku, którego ojcem był David Cronenberg (o nim za chwilę). Rzecz jasna, twórcy odwoływali się do ludzkiego organizmu jako źródła strachu już wcześniej (jako przykład często podawany jest „Frankenstein”, choć akurat osobiście bym nie zaklasyfikował tego dzieła jako przedstawiciela tego nurtu).
„Niech żyje nowe ciało.”
Body horror jest dzieckiem lat 80-tych. Klasyczne monstra ze studia Universal pokroju wampirów i narzeczonych Frankensteina już dawno przestały straszyć kogokolwiek, zaś krótko istniejący horror satanistyczny wyczerpał się równie szybko, jak się pojawił. Kino nie cierpi pustki, więc twórcy zaczęli rzecz jasna szukać nowych sposób na wzbudzenie przerażenia u widowni. Z kolei narodziny VHS pozwalały na unikanie kinowej cenzury i dawały twórcom jeszcze więcej swobody w przekraczaniu granic, tego, co można było pokazać w filmie. Jednym z pierwszych filmów tego typu były „Odmienne stany świadomości” Kena Russela. Historię naukowca, który korzystając z eksperymentalnych metod docierania do głębi ludzkiego jestestwa ciężko uznać za typowy body horror, choć widać w nim początek pewnych trendów, które potem zostały, z braku lepszego określenia, doszlifowane. Zmiany w ludzkim ciele będące skutkiem pobocznym igrania z naturą, dramatyczne transformacje i ich skutki u człowieka – to wszystko można było potem zobaczyć in extremis.
Wtedy na scenie pojawił się David Cronenberg. Oryginalny Kanadyjczyk, nie wahał się przekraczać granic dobrego smaku w swoich dziełach. Już w swoich pierwszych filmach („Dreszcze”, „Wściekłość”) operował poetyką body horroru, szlifując swoje umiejętności w tych i późniejszych filmach („Pomiot”, „Skanerzy”).
Jednak najważniejsze i najbardziej spełnione filmy w tym nurcie nakręcił w 1983 i 86. Pierwszy to „Wideodrom”, historia Max Renna (James Woods), szefa lokalnej stacji telewizyjnej, który w poszukiwaniu materiałów natrafia na spisek mający na celu kontrolowanie umysłów widzów. „Wideodrom” „zachwycał” praktycznymi efektami specjalnymi, za które odpowiadał Rick Baker. Ale nie chodziło tylko o spektakularne i odrażające przemiany, jakie zachodziły w ciele Renna. Cronenberg dawał upust fascynacji cielesnością i technologią, znajdującym swą wypadkową właśnie w tym filmie. Ukazując wpływ tego drugiego na to pierwsze, Cronenberg snuł przerażającą (ale i na swój sposób fascynującą) wizję ludzkiego ciała, stającego się dziwaczną hybrydą biologii i technologii. Ciała modyfikowanego bez pozwolenia jego właściciela, ale który jednocześnie poddawał się (w pewnym sensie dobrowolnie) owemu procesowi. Kiedy główny bohater, tuż przed końcem filmu wypowiada słowa zawarte w cytacie otwierającym ten akapit, mamy wrażenie, że oglądamy zapowiedź przyszłości. Przyszłości, w której ludzkie ciało można będzie modyfikować zgodnie z najnowszymi trendami w technologii. Dziś, kiedy coraz częściej mówi się o implantach i biochipach, „Wideodrom” nadal pozostaje aktualny.
Drugim filmem była „Mucha”, swobodny remake filmu pod tym samym tytułem z 1958. Opowiadał on o naukowcu Secie Brundle’u (Jeff Goldblum), pracującego na eksperymentalnym systemem teleportacji. Jak nie trudno zgadnąć, test teleporterów kończy się dość specyficzną przypadłością – Seth zaczyna stopniowo zmieniać się w hybrydę człowieka i muchy. Cronenberg poszedł jeszcze dalej niż w poprzednich filmach. Mutację Setha ukazał w całej obrzydliwej okazałości: od zmian skórnych, pokrywających następnie całe ciało, poprzez białawą ciecz wylewającą się z ust, kończąc na finale filmu, w którym główny bohater stał się człekokształtną muchą, bardziej insektem niż człowiekiem. I podobnie jak w przypadku „Wideodromu”, ohydne przemiany rozbudzały znacznie głębsze lęki. Były to bowiem lata, w których AIDS siało już spustoszenie, a zmiany skórne (mięsaki Kaposiego) stanowiły wyrok śmierci. Choć Cronenberg odżegnywał się od aż tak szczegółowej interpretacji, to przyznawał, że „Mucha” stanowiła odbicie podświadomych obaw przed chorobami ogólnie. Ale mając w pamięci panikę, jaka wówczas panowała, film trafił na podatny grunt: zbliżenie cielesne (a do takiego dochodziło też w filmie, zakończonego zresztą poczęciem dziecka) mogło stanowić śmiertelne zagrożenie.
Body horror zaczął jednak stopniowo tracić popularność. Cronenberg poszedł w kierunku kina psychologicznego, w którym, jeśli już, to elementy body horroru pojawiały się w bardzo niewielkiej ilości. Z innych twórców, można by wspomnieć Darrena Aronofsky’ego, który w swoich filmach często sięgał po elementy tego gatunku (opisywany już przeze mnie „Requiem dla snu” czy „Czarny łabędź”). Poza tym, ciężko wymienić warte wspomnienia przykłady. I trzeba było poczekać niemal 40 lat, zanim ten gatunek powrócił do łask filmowców.
„Ty jesteś matrycą.”
Wydaje się, że w ostatnich latach twórcy znów sięgają po body horror, w odpowiedzi na wyzwania, zmiany i lęki współczesnego świata.
Na ten przykład w „Titane” z 2021, Julia Ducornau korzystała z elementów body horroru, by przyjrzeć się zmianom, jakie z kolei ludzie fundowali sami sobie (sterydy, implanty, a nawet, kontrowersyjnie, niebinarność).
Skupić się chciałbym jednak na „Substancji” w reżyserii Coralie Fargeat, będący body horrorem w pełnym tego słowa znaczeniu. Film opowiada o hollywoodzkiej gwieździe Elizabeth Sparkle (Demi Moore), która po utracie pracy z powodu wieku, postanawia wypróbować tajemniczy tytułowy specyfik, celem stworzenia nowej, lepszej wersji siebie. Fargeat czerpała z Cronenberga pełnymi garściami (na marginesie, premiera najnowszego filmu Kanadyjczyka, „Zbrodnie przyszłości”, też miała premierę na festiwalu w Cannes). Były praktyczne efekty specjalne, Moore znikała przykryta charakteryzacją ukazującą jej przedwczesne i ekstremalne zestarzenie się, a w finale filmu ciało dosłownie eksplodowało, nie mogąc wytrzymać kolejnych zmian. Fargeat wykorzystała gatunek do krytyki współczesnych standardów piękna napędzanych przez media. Pogoń za młodością i ideałami piękna kończyła się efektem odwrotnym do zamierzonego. Nie tylko widzieliśmy cenę owych zabiegów (bolesne do oglądania sceny punkcji lędźwiowej), ale też pełne efekty desperackiego pragnienia nieosiągalnej, wiecznej młodości. Elementy body horroru zostały u niej zestawione w fascynujący i groteskowy sposób – z jednej strony idealna figura (ze szczególnym uwzględnieniem brzucha i pośladków), którą szczuci jesteśmy codziennie. Z drugiej, w finale filmu, ciało kompletnie nieidealne, w którym żaden z elementów anatomii nie jest na swoim miejscu ani nie ma właściwych proporcji.
Czyżby zatem body horror wrócił do łask? Owszem, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Z drugiej strony, jak udowodniły Ducornau i Fargeat, obecne czasy i problemy stanowią świetny pretekst do dyskusji o ciele i tym, co może się z nim stać. Body horror jest gatunkiem zdecydowanie nie dla osób o słabych nerwach. Lecz biorąc pod uwagę, że może stać się przyczynkiem do debaty o technologii, chorobach, czy wyśrubowanych ideałach piękna, warto dać mu szansę i zaznajomić się z nim. Pod warunkiem, że Wasze żołądki wytrzymają wypadające zęby, eksplodujące głowy i sceny porodu plecami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz