Za szkłami okularów
„Szpieg” (2011, reż. Tomas Alfredson)
Czym jest aktorstwo? Ile osób, tyle odpowiedzi. Ale mógłbym się założyć, że znaczna ich część mówiłaby o emocjach. O gniewie, smutku, radości. O emocjach i uczuciach, które widać. Miłość, przejawiająca się w roziskrzonych oczach. Wściekłość wyrażona grymasem obnażonych zębów. Nie ma oczywiście nic złego w takim stylu aktorstwa. Ciężko jest sobie wyobrazić musicale bez euforycznego śpiewu, melodramaty bez strumieni łez, role szaleńców pozbawione opętańczego śmiechu. A gdyby pójść w drugą stronę? Gdyby te emocje zostały niemal całkowicie uwewnętrznione, zamknięte w sobie? Gdyby twarz pozostawała nieprzeniknioną maską, a tego, co postać przeżywa można by było wywnioskować tylko z drobnych gestów, ruchów, spojrzeń. Takie kreacje trafiają się rzadko, ale jeśli już, to stanowią one prawdziwe perełki. I jedną z nich jest właśnie ta omówiona poniżej: Gary Oldman jako George Smiley w filmie „Szpieg”.
„Jestem na emeryturze. Zwolniłeś mnie.”
Lata 70. Zimna Wojna trwa w najlepsze. W wyniku zbiegu okoliczności brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych dowiaduje się, że w wywiadzie od wielu lat ukrywa się i z powodzeniem działa podwójny agent. George Smiley, niegdyś jeden z czołowych pracowników MI6, w tajemnicy powraca z emerytury i rozpoczyna żmudne śledztwo mające na celu zidentyfikowanie kreta działającego na samym szczycie.
Jeśli opis brzmi podobnie do filmu „Ściśle tajne”, to jest to prawda (sam zresztą wspomniałem o prozie Le Carré przy okazji wspomnianego eseju). Nie będę jednak dziś zajmował się „Szpiegiem” jako filmem. Chciałbym natomiast przeanalizować główną rolę jako idealny przykład aktorskiego minimalizmu.
Na ironię zakrawa fakt, że Simley’a gra właśnie Oldman. W jego aktorskim dorobku dominują raczej rolę jaskrawe, dominujące, wręcz przegięte. Ikona punk rocka Sid Vicious („Sid i Nancy”, 1986), brutalny alfons w dredach Drexl Spivey („Prawdziwy romans”, 1993), psychopatyczny i niemniej skorumpowany glina Norman Stansfield („Leon zawodowiec”, 1994). Oldman szarżował na ekranie bez zahamowań, a jego gra aktorska niebezpiecznie zbliżała się w stronę autoparodii, choć (prawie) nigdy jej nie przekraczała. Tym większe było zaskoczenie, kiedy wcielił się w małomównego Smiley’a i, co więcej, został obsypany za nią nominacjami do najważniejszych nagród, w tym Oscara. Ale Oldman jest jednym z najwybitniejszych aktorów swego pokolenia, więc nie powinno dziwić, że wie, kiedy się powstrzymać. I, jak się okazało, stworzył w ten sposób swą najwybitniejszą kreację.
„Po dzisiejszym dniu, musisz zakładać, że cię obserwują, Peter.”
W powieści „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg”, będącej pierwowzorem filmu, główny bohater zostaje porównany do żółwia, dostosowującego temperaturę swego ciała do otoczenia. I faktycznie, jest coś „żółwiego” w Smiley’u. Pomarszczona twarz, siwiejące włosy zaczesane do tyłu, szyja zdająca się być gotową do schowania się w kołnierzu wymiętego prochowca. Smiley to szpieg idealny – nie rzuca się w oczy, obdarzony wyglądem wręcz stworzonym do bycia ignorowanym. Ale jest w nim jakaś aura mądrości, przenikliwej inteligencji, jak gdyby siedząc cicho w kącie, nie dostrzegany przez nikogo, zbierał i analizował informacje.
George Smiley w interpretacji Oldmana to idealny przykład minimalizmu aktorskiego. Postaci Smiley’a brakuje mimiki, ciężko dostrzec na jego twarzy jakikolwiek wyraz. Mówi mało, przeważnie monotonnie. Łatwo by było pomylić jego grę z „nie graniem”, lecz nie byłaby to prawda. Oldman gra, ale w inny sposób.
Weźmy na przykład jego głos, a konkretniej w scenie, w której podsekretarz Lacon (Simon McBurney) stara się go wyciągnąć z przymusowej emerytury. Smiley wie, jak poważna jest sytuacja, ale jego głos nie zdradza żadnych emocji. Mówi powoli, może i z odrobiną smutku i rezygnacji w głosie. Zmienia się to na krótką chwilę, kiedy Smiley dowiaduje się, że Control (John Hurt), jego niegdysiejszy przełożony, najwyraźniej nie ufał mu tak bardzo, jak się Smiley’owi wydawało. Ale to tylko krótka przerwa, drobny wyłom w murze, jakim się otoczył (o tym później). Smiley w milisekundę powraca na właściwe tory, przedzierzgając się w rolę przesłuchującego, na powrót odzyskując dominację w rozmowie. To zresztą nie jedyny przykład, kiedy Smiley używa nieco bardziej stanowczego tonu (w rozmowie z samym ministrem, czy jednym ze swoich byłych kolegów, Tobym Esterhasem (David Dencik)). W tych scenach słychać z kolei pewność siebie – nie pychę, ale całkowitą wiarę we własne umiejętności. Smiley może i jest niepozorny, ale skuteczny, i dobrze o tym wie. Jest więc w jego (i Oldmana) głosie pewne wystudiowanie, które widzimy, w niektórych momentach. Tym bardziej uderzający jest jedyny moment w filmie, kiedy podnosi głos, słuchając żałosnych argumentów schwytanego zdrajcy.
Oldman gra też oczami. Nieprzypadkowo aktor spędził kilka godzin u londyńskiego optyka, dobierając odpowiednie szkła i oprawki. Nie tylko ze względów „filmowych” (szkła powiększają jego oczy, pozwalając widzom na lepsze dostrzeżenie tego, co się w nich kryje), ale i „aktorskich” (tj. tworzenia postaci). Smiley używa okularów niemal jako przedłużenia swoich umiejętności: światło odbijające się w nich uniemożliwia przeciwnikowi zajrzenie do umysłu Smiley’a, a jednocześnie pozwala mu na lepsze dostrzeganie tego, co się dzieje wokół. Okulary stały się niemal symbolem wiedzy i inteligencji: te Smiley’a, przypominające denka od butelek w grubej oprawie, są symbolem inteligencji wagi ciężkiej. Niepozorny okularnik jest w niej prawdziwym mistrzem świata, choć na takiego nie wygląda.
Z oczu głównego bohatera bije ogromna wiedza i doświadczenie, ale miejscami można w nich dostrzec coś więcej. Nawet Smiley ma swoje słabości.
„Może czas uznać, że twoja strona jest równie mało warta, co moja?”
W jego zbroi widać pęknięcia. George Smiley to ktoś, dla kogo szczytem okazania zdenerwowania jest miętoszenie papierka po dropsach. Nie jest on osobą, która pozwala na ich dostrzeżenie, a przynajmniej nie świadomie. Co nie znaczy, że mu się to nie zdarza. Widzimy głęboki ból, wyrażony przez poprawienie okularów drżącą ręką, kiedy przyłapuje swoją żonę, Ann, na zdradzie. Widzimy, jak ciężko było mu jej wybaczyć (w z kolei tej scenie jego postać widzimy tylko od tyłu, i można z czystym sumieniem stwierdzić, że Oldman jak nikt potrafi grać plecami).
Jest tylko jedna scena, kiedy, Smiley odpuszcza całkowicie, opowiadając o spotkaniu ze swoim radzieckim nemezis, Karlą. To właśnie wtedy dowiadujemy się, jak wiele kosztowała go (i będzie kosztować) chwila nieostrożności, desperackiej próby przeciągnięcia Karli na swoją stronę. W świecie szpiegostwa nie ma miejsca na sentymenty, a okazanie jakikolwiek uczuć zostanie prędzej czy później bezwzględnie wykorzystane. Oldman, w rewelacyjnie odegranej scenie ukazuje, czemu Smiley stał się tym, kim jest.
Te drobne elementy gry aktorskiej, (w pewnym sensie bardziej niż wyżej wymieniony fragment filmu) uczłowieczają głównego bohatera. Bardzo łatwo je przegapić, lub zlekceważyć (jak samego Smiley’a) ale kiedy już się je dostrzeże, nadają one jego postaci wielowymiarowości.
I właśnie to jest świadectwem tego, jak genialną kreację Oldman popełnił. Nie tylko idealnie wpasował się w tematykę filmu: w pracy agenta każda rozmowa to gra szachów, w której umiejętnie trzeba się bronić, ale i we właściwym momencie odsłonić. Lecz przede wszystkim, dał popis aktorskiego spaceru po linie. George Smiley mógłby być zupełnie „nie-zagrany”, lub, co gorsza, przeszarżowany. Oldman znalazł niełatwą równowagę i zagrał postać niewidoczną dla otoczenia, a jednocześnie, poprzez subtelne gesty, mowę i mimikę, będącą kimś z krwi i kości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz