niedziela, 20 października 2024

Harakiri

 

O śmierci


Harakiri” (1962, reż. Masaki Kobayashi)



Samobójstwo honorowe to fascynująca sprawa (rzecz jasna używam tego słowa będąc świadomym, jak ogromną tragedią jest zakończenie własnego życia). O ile można zrozumieć samobójstwo popełnione, by uniknąć cierpienia niesionego przez nieuleczalną chorobę, czy też spowodowanego depresją bądź innymi zaburzeniami psychicznymi, to pozbawienie się życia w imię arbitralnie ustalonych reguł wydaje się czymś absurdalnym. A jednak takie praktyki miały miejsce i w przeszłości były czymś dość rozpowszechnionym, zwłaszcza w pewnych kulturach. W Japonii, seppuku, lub harakiri, praktykowane było aż do końca II Wojny Światowej. Traktujący o tym film Kobayashiego analizuje to zjawisko przez pryzmat chorego systemu, w którym ludzkie życie nie znaczy nic wobec nieludzkich zasad wąsko pojętego honoru.


Świat nie ugina się przed sentymentalnymi opowieściami.”


Jest rok 1630. Shogunat Tokugawa rządzi niepodzielnie, wygrawszy kolejną wojnę domową. Nie jest to jednak czas rozkwitu. Wojna przyniosła ogromne zniszczenia, a samurajowie, niegdyś wielcy i szanowani wojownicy, stali się roninami. Pozbawieni pracy i dochodu, błąkają się po kraju licząc na znalezienie pracy, lub na pozwolenie na zakończenie własnego życia w rytualnym harakiri. Na dwór klanu Iyi przybywa jeden z nich, Tsugumo Hanshirō (Tatsua Nakadai). Jego prośba o honorową śmierć rozpoczyna zawiłą historię filmu, pod koniec której okaże się, że nic nie jest tym, czym zdaje się być.

Nadakai, a właściwie jego gra aktorska, jest tego zapowiedzią. W jego na pozór pustym spojrzeniu kryje się coś niepokojącego, i nie jest to bynajmniej strach przed śmiercią. Prowadząc rozwlekłe dysputy z Saitō Kageyu (Rentarō Mikuni), starszym doradcą i, de facto, panem na włościach, krok po kroku zaczyna odkrywać tragiczną historię, jaka przywiodła go na dziedziniec dworu, gdzie siedzi z nożem tanto przed sobą. 

 


 

Scenariusz autorstwa Shinobu Hashimoto to długa gra z widzem, w której w mistrzowski sposób zdzierane są kolejne warstwy prostego rozumienia honoru. Już na początku słyszymy historię opowiedzianą przez Kageyu, który ma nadzieję odwieźć (choć bynajmniej nie z altruistycznych powodów) Hanshirō od samobójstwa. Jakiś czas wcześniej, na dwór przybył inny ronin, Chijiiwa Motome (Akira Ishihama), prosząc o to samo. Kageyu nie udzielił mu pozwolenia od razu, testując go – powszechną praktyką było wówczas branie możnych „na litość”, gdzie prośba o pozwolenie na harakiri była pretekstem na zdobycie pracy lub jałmużny. Jego historia, wpierw zbyta przez Hanshirō, będzie miała kluczowe znaczenie w kontekście fabuły i wymowy całego filmu.


To, co innych spotyka dziś, może być waszym udziałem jutro.”


„Harakiri” jest gorzkim oskarżeniem. Oskarżeniem sztywnych reguł, które stawiały honor ponad wszystko, nie biorąc pod uwagę jednostki, jej historii i warunków, w jakich przyszło jej żyć. Motome, jak wielu innych przed nim, chciał popełnić samobójstwo, licząc na to, że zostanie mu okazana litość. Że otrzyma pracę, może jakieś wsparcie, które pozwoli ocalić mu umierających na gruźlicę żonę i dziecko. Zamiast tego, spotkało go upokorzenie. Nie dość, że odmówiono mu szansy na zobaczenie się z rodziną po raz ostatni, to jeszcze jego śmierć miała koszmarny wręcz przebieg. Samuraj winien był zginąć od własnego miecza, a Motome, powodowany ubóstwem, musiał zastawić swoje i na dworze zjawił się z bambusowymi.

Harakiri polega na wbiciu miecza we własny brzuch i wykonaniu poprzecznego rozcięcia. Następnie, sekundant (kaishakunin), dokonywał dekapitacji. Można sobie tylko wyobrazić, jak ogromny ból niosło takie samobójstwo przy pomocy zwykłego ostrza, nie wspominając już o bambusowym. Kobayashi ukazuje cały ten koszmarny rytuał w całej „okazałości”, z twarzą Motome wykrzywioną w grymasie nieskończonego cierpienia, kiedy desperacko nadziewa się na drewniany miecz. W jego śmierci nie ma nic z dumy i honoru. Jest to długi i bolesny proces, nie mający nic wspólnego z ludzką godnością.

 


 

„Harakiri” to oskarżenie hipokryzji władców. Panów życia i śmierci, szafujących pojęciem honoru na lewo i prawo, nie pomnych dobra swych poddanych. Ludzi, którzy mają w swych rękach ludzkie żywoty, ale są zupełnie niepomni ich złożoności. To, co dla roninów jest ostatecznością, aktem największej desperacji, dla nich jest zaledwie niedogodnością, kwestią zapewnienia komuś bytu lub pozbycia się tego problemu, z honorem stanowiącym łatwą wymówkę. W pewnym momencie filmu Hanshirō staje się aniołem zemsty, powracającą konsekwencją ich własnych czynów. Ci, którzy jeszcze nie tak dawno zmuszali innych do dokonania wyboru między życiem a śmiercią, sami muszą przed nim stawać. Jak nietrudno się domyśleć, oblewają tą próbę wręcz koncertowo, ujawniając swoje tchórzostwo i kompletnie odrzucając owe zasady w obliczu nadchodzącej zagłady.

Łatwo byłoby oczywiście zrzucić całą winę na archaiczną mentalność, czasy dawno minione. Kobayashi na łatwiznę jednak nie idzie.


Koniec końców, rzecz zwana honorem samuraja to tylko fasada.”


Wreszcie, „Harakiri” to oskarżenie całego systemu. Systemu, w którym życie jednostki nie ma żadnego znaczenia, a liczy się dobro społeczeństwa, zdefiniowane przez rządzących. Oskarżenie wypaczonego pojęcia honoru, wokół którego narosły rytuały i reguły tak wyśrubowane, że trzymanie się ich najczęściej prowadzi do śmierci.

Dzieło Kobayashi’ego powstało w 1962, kiedy Japonia powoli dochodziła do siebie po II Wojnie Światowej i musiała na nowo się zredefiniować. Japońscy filmowcy w tym okresie bardzo często przyglądali się społeczeństwu i zasadom, jakie nimi rządzą. Te reguły, skostniałe i archaiczne, często prowadziły do głębokiego nieszczęścia, ludzkich tragedii i złamanych żyć. Kino japońskie zdecydowanie odrzucało przeszłość, ostrzej lub łagodniej krytykując ją w dziełach, które wówczas powstały.

I nie chodziło tylko o konwenanse społeczne (jak to było w przypadku filmów Yasujirō Ozu chociażby). „Harakiri” opowiada o epoce sprzed 500 lat, ale równie dobrze może być oskarżeniem japońskiej mentalności w ogóle. Tej samej, która 20 lat wcześniej zachęcała żołnierzy do ataków kamikadze. Tej samej, która dziś sprawia, że Japończycy dosłownie zapracowują się na śmierć, powodowani lojalnością wobec pracodawcy. Jeśli już warto umrzeć, zdaje się mówić Kobayashi, to tylko walcząc z takim nieludzkim systemem, a nie służąc mu, tak jak to ostatecznie czyni główny bohater filmu.




Powracającym motywem jest okazała zbroja na dworze Iyi. Potężna, groźna, ozdobiona grzywą białych włosów. Ten symbol potęgi klanu (i władzy ogólnie) budzi respekt i strach. Ale w trakcie finałowej potyczki Hanshirō z siepaczami klanu, owa zbroja zostaje rozbita i okazuje się być tylko i wyłącznie pustą skorupą, wydmuszką pozbawioną jakiegokolwiek znaczenia. 

 


 

„Harakiri” to koniec końców dzieło wybitnie humanistyczne. Palec, oskarżycielsko wymierzony w hipokryzję i nieludzkie zasady rządzące społeczeństwem japońskim. I przypomnienie, że najwyższą wartością jest ludzkie życie, nawet jeśli do udowodnienia tej, zdaje się oczywistej, tezy paradoksalnie wykorzystuje akty samobójstwa. Wpierw wymuszonego - do ukazania dramatu jednostki, doprowadzonej do tego dramatycznego czynu. Na końcu - dobrowolnego poświęcenia się w imię własnych wartości, przeciwko tym, którzy ponad ludzki żywot przekładali honor.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Telepasja

  Definiując dekadę, definiując ludzi „ Telepasja ” ( 1987 , reż. James L. Brooks ) Lata 80. w kinie amerykańskim stały się odzw...