O życiu
Oto początek filmu, który osadza widzów w warunkach, w jakich przyjdzie działać jego bohaterom: „Na wysokości 600 km nad Ziemią temperatura waha się pomiędzy 258 a -148 stopniami Fahrenheita. Dźwięk się nie niesie. Nie ma ciśnienia ani tlenu. Życie w kosmosie jest niemożliwe.” Te zwięzłe i bardzo dosadne słowa oddają rewers naszej zbiorowej fascynacji przestrzenią pozaziemską. Z jednej strony nieograniczony kosmos, niosący nadzieję na znalezienie w nim czegoś. Ostatnia granica, jaką ludzkość już od lat forsuje, kusząca obietnicą nowych miejsc do odkrycia, być może i skolonizowania. Tajemnica czekająca na odkrycie. Kosmos to wzniosłość, budząca podziw, z którą nasze ziemskie życie (już i tak przecież skomplikowane) nie może się równać. Patrząc w gwiazdy, zastanawiamy się, co tam (i jeszcze dalej) jest i czy można tam dotrzeć. Dla Alfonso Cuaróna, kosmos to jednak miejsce równie fascynujące, co groźnie: pięknie i niebezpieczne, pociągające i unicestwiające. Idealny przyczynek do rozważań o woli przetrwania, życiu i śmierci.
„Houston, mam bardzo złe przeczucie co do tej misji.”
Film Cuaróna, rozpoczyna się, dość wymownie - ciszą, przerywaną jedynie głosami dwójki astronautów, Matta Kowalskiego (George Clooney) i Ryan Stone (Sandra Bullock). Nie trwa ona jednak zbyt długo – rozpędzone szczątki zestrzelonego satelity pędzą w ich kierunku i rozpętuje się piekło.
Ciężko nie podziwiać technicznego kunsztu Cuaróna, który do „Grawitacji” (a również i po) był raczej zainteresowany intymniejszymi dramatami (może za wyjątkiem „Więźnia Azkabanu”, który pozwolił mu wprawić się w kwestii efektów specjalnych). Cuarón zadbał dosłownie o wszystko. Od najmniejszych detali (przy kręceniu korzystał ze specjalnego programu komputerowego, który pozwalał na odpowiednie umieszczenie gwiazd względem przemieszczających się postaci), po zapierające dech w piersiach sekwencje, w których bohaterowie dramatycznie walczą o przeżycie, starając się uniknąć śmiercionośnych fragmentów metalu, siekających i rozbijających wszystko na swojej drodze. Miałem przyjemność oglądać „Grawitacje” w IMAXie, w 3D – dzieło Cuaróna to idealny przykład, jak techniczne osiągnięcia mogą być wykorzystane nie dla taniego efekciarstwa, ale sztuki, wzbudzenia poczucia zachwytu wymieszanego z grozą, kiedy przed naszymi oczami rozgrywa się katastrofa w pustce kosmosu.
„Nienawidzę kosmosu!”
„Grawitacja” to już od samego początku film o walce o przetrwanie. Kolejny temat, który fascynował filmowców – zmagania z żywiołami, technologią, chorobami uświadamiały nam, jak kruche jest nasze ludzkie życie. Jak łatwo może ono dobiec końca strawione przez ogień, zmyte przez falę powodziową, zabite przez wirusy.
„Grawitacja” to jednak nieco inny film katastroficzny. Nie mamy tu zbiorowej obsady, ale dwójkę (a potem jedną) osób. Nie zastanawiamy się więc, kto przeżyje, a kto nie, z dość dużej puli potencjalnych ofiar obdarzonych aparycjami hollywoodzkich gwiazd. Nie widzimy strażaków czy innych służb ratunkowych pędzących na ratunek, bo i jak mieli by tam dotrzeć? Wreszcie, strefą zagrożenia jest nie wewnątrz, lecz na zewnątrz. O ile w innych filmach z tego gatunku bohaterowie musieli się przeważnie skądś wydostać (np. z płonącego wieżowca), by znaleźć ocalenie w postaci unoszącego się na wodzie kawałka drewna (gdzie jest miejsce dla DWÓCH osób), to w „Grawitacji” śmierć czeka właśnie w przestrzeni. Cuarón oddaje więc grozę pustki kosmosu: zimnej, bezkresu, w którym można dryfować bez końca: biały skafander stopniowo przestaje być człowiekiem, a staje się punkcikiem, coraz mniejszym i mniejszym, aż w końcu znika zupełnie.
Natomiast to, co łączy film Cuaróna z innymi filmami katastroficznymi, to hołd oddany ludzkiej woli przetrwania. Stone sama przeszła traumę śmierci małej córeczki, jest nią niejako naznaczona. Niemniej jednak (a może tym więc bardziej) walczy z całych sił, desperacko chwyta się wszystkiego (dosłownie!), by nie odpłynąć w martwą pustkę. Z jednej stacji kosmicznej do drugiej, z jednego pojazdu kosmicznego do drugiego. Przeszkody mnożą się jedna za drugą, zgodnie z prawem Murphy’ego: brak paliwa, uszkodzone dopalacze, pożary, niedziałające stacje dokujące. I, raz za razem, udaje jej się pokonać kolejne niebezpieczeństwa, by powrócić na Ziemię.
„Czas wracać do domu.”
Kosmos to pustka i śmierć, ale też tajemnica. Czy jest coś tam, dalej? Inne planety, galaktyki, życie? A co z naszym życiem, tu na Ziemi? Skąd ono się wzięło, jak doszło do tego, że jesteśmy tutaj? Od Wielkiego Wybuchu, narodzin wszechświata, aż po dziś dzień. Mnogość teorii naukowych, rozważania licznych filozofów. Nad tym też pochyla się Cuarón.
Stone zaciekle walczy o życie, o ocalenie tej malutkiej iskierki tlącej się w nieprzyjaznej przestrzeni. A reżyser, jedną, mistrzowsko zaaranżowaną finałową sekwencją, zdaje się stawiać i jednocześnie odpowiadać na pytanie, skąd się wzięliśmy. Postać Stone możemy rozpatrywać jako życie per se: w jednej ze scen widzimy ją unoszącą się na stacji kosmicznej, w pozycji płodowej, ze sznurem przypominającym pępowinę. I właśnie w końcówce „Grawitacji” widzimy (dosłownie i w przenośni), skąd ono się wzięło na Ziemi.
Jak do tego doszło? Czy sprawiła to jakaś siła wyższa? Cuarón umieszcza w filmie motywy religijne: ikona ze Św. Krzysztofem, posążek Buddy. Czy za pojawienie się życia odpowiada jakiś bóg?
A może narodziło się ono samo z siebie? Oglądając zmagania Stone może przecież przyjść do głowy każdy inny organizm, od bakterii po zwierzę. Wszystkie napędzane wolą przeżycia, prące do przodu, zmagające i dostosowujące do wrogiego otoczenia. Jak wielką drogę musiało przejść życie, od komórki prokariotycznej aż po człowieka?
I to właśnie tę drogę Cuarón ukazuje nam w końcowej scenie filmu. Stone ląduje kapsułą ratunkową w wodzie, niczym w pierwotnej zupie, z której zrodziło się życie na Ziemi. Wypływa na powierzchnię spośród wodorostów, omijając pływające w mętnej wodzie ryby i żaby. Dociera na brzeg, zaczerpując powietrza potrzebnego do życia ssakom. Wpierw czołgając się na czworaka, wreszcie, jako już w pełni uformowana istota ludzka, staje na dwóch nogach i stawia pierwsze kroki ku cywilizacji.
„Grawitacja” jest bowiem filmem o życiu. O traumie spowodowanej utratą go przez bliskich. O woli przetrwania, najsilniejszemu z instynktów. O tym, jak wbrew przeciwnościom brniemy nadal do przodu, starając się przeżyć. O narodzinach życia, o jego pochodzeniu: z woli boskiej lub własnej. O długiej drodze, jaką to życie przechodzi, rozwijając się i ewoluując. Kosmos jest groźny i zimny, a jego pustka to śmierć. Ale paradoksalnie w tej pustce kryją się pytania, i być może odpowiedzi. Cuarón je dostrzegł. Być może kiedy następnym razem spojrzymy w gwiazdy, warto pomyśleć o naszym życiu. Małym punkciku z perspektywy nieskończonego wszechświata, a jednocześnie będącym wielkim cudem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz