Krew, pot i błoto
„Henryk V” (1989, reż. Kenneth Branagh)
Ciekawą rzeczą jest, że „Henryk V” z 1989 roku, będący wyjątkowo mocną polemiką z dziełem Oliviera, wyszedł spod ręki Branagh właśnie. Wywodzący się z Belfastu miał legendę teatru i ekranu za swego idola, a jego kariera wydawała się być wręcz oparta na tej Oliviera. Obaj zaczynali w teatrze, potem grali w filmach, dla obu „Henryk V” był debiutem reżyserskim (obaj zagrali też główną rolę), po którym nastąpił „Hamlet”… kulminacją tego był „Mój tydzień z Marilyn”, którym Branagh zagrał Oliviera. Bo „Henryk V” Branagh to całkowite przeciwieństwo „Henryka V” Oliviera. Propagandę zastąpiło anty-wojenne przesłanie, piękno – brzydota, łagodność – brutalność, sztuczność – realizm.
Branagh stworzył „Henryka V” swoich czasów, dosadnego i wstrząsającego.
„Jak zostaniesz królem, zmiłuj się, nie wieszaj złodziei.”1
Kiedy „Henryk V” wszedł na ekrany kin, na świecie nie trwał żaden poważny konflikt zbrojny. Ale piekło wojny wietnamskiej nadal pozostawało w pamięci wielu, a twórcy przepracowywali tę traumę takimi filmami jak „Full Metal Jacket”, „Ofiary wojny” czy „Urodzony czwartego lipca”. W pewnym więc sensie dzieło Branagh należy do tego nurtu (rzecz jasna nie dosłownie, ale w swej anty-wojennej wymowie właśnie). Można też dodać, że dopiero kilka lat wcześniej Wielka Brytania toczyła wojnę o Falklandy z Argentyną, co niewątpliwie dodało „narodowego” paliwa do krytyki konfliktów zbrojnych. Fakt, że Branagh wykorzystał do niej wojnę sprzed kilku stuleci, nie zmienia tu zupełnie niczego.
O ile Olivier umiejętnie usuwał części tekstu sztuki i przesuwał ciężar, to Branagh uwypuklał te mniej chwalebne elementy. Wszak samo wypowiedzenie wojny nie jawi się u niego jako usprawiedliwiona krucjata, ale niemalże kaprys nieopierzonego króla, rezultat urażonej ambicji i podszeptów kleru, chcącego powiększyć swój majątek.
Nawet tytułowy bohater nie jest szlachetnym monarchą, wiodącym swój naród ku chwalebnemu zwycięstwu. Branagh przedstawił Henryka jako kogoś, kto rozpętuje piekło bez całkowitej świadomości skutków i doświadczającego potem konsekwencji swej decyzji. Król jest jednocześnie tyranem i kochającym władcą: bez litości skazuje zdrajców na powieszenie (ukazane z wyjątkowym okropieństwem), choć jednocześnie widać jak bardzo ta zdrada go zraniła. Kiedy straszy mieszkańców Harfleur śmiercią, plądrowaniem i gwałtami, to po wypowiedzeniu swej groźby pada wyczerpany na ziemię, jak gdyby płomienna furia wyssała z niego całą siłę.
Branagh idzie o krok dalej – włącza do tekstu fragmenty z „Henryka IV”, ukazującego głównego bohatera jako młodego hulakę. Te fragmenty, pełniące funkcję retrospekcji, dają nam wgląd w przeszłość monarchy: radosnego i pełnego życia, a jednocześnie kryjące się w nim zimno, gdy bezwzględnie odtrąca swych towarzyszy, kiedy obejmuje tron.
Henryk V z 89 roku nie jest szlachetnym, nieomylnym władcą, ale osobą pełną sprzeczności: od nadziei i ślepego optymizmu po strach i wątpliwość, jakie wywołuje w nim wojna.
„Raz,
przyjaciele, jeszcze do wyłomu,
Lub go zatkajmy trupami
Anglików!”
Branagh również idzie w zupełnie innym kierunku niż Olivier w kwestii technik reżyserskich. Nie ma tu fantazyjnych zabaw konwencją: Chór (Derek Jacobi) wprowadza nas bezpośrednio „do” filmu (dosłownie - otwierając drzwi, za którym dzieje się akcja), od razu rzucając widza na głęboką wodę, wyrywając go z wygodnego fotela w teatrze prosto w wir wydarzeń (niczym nieopierzonego rekruta, trafiającego od razu w strefę wojny). Nie ma żadnych tranzycji, autotematycznego nawiasu, tylko zimny, filmowy realizm.
I to jaki realizm! „Henryk V” Branagh nie ma pod tym względem nic wspólnego z pocztówką Oliviera. Wnętrza są mroczne, słabo oświetlone płomieniami świec, stanowiącymi zapowiedź ognia wojny, jaki wkrótce zapłonie. Plenery mgliste, pochmurne, z ciągle siąpiącym deszczem. Wszechobecne błoto zastąpiło zieloną, irlandzką trawę.
Dochodzimy więc do kluczowego momentu, bitwy pod Azincourt. U Oliviera, nawet jeśli była to najbardziej realistyczna część filmu, to nadal stanowiła wygładzony obraz takiej potyczki. W porównaniu z „Henrykiem V” Branagh, wypada jak rekonstrukcja historyczna zrobiona przez pasjonatów, którzy bardzo uważają, by nikomu nie stała się krzywda.
Trup ściele się gęsto. Żołnierze padają w błoto, by już tam pozostać (ciekawostka historyczna – zbierano tylko ciała szlachciców). Po bitwie widzimy dosłownie stosy ciał, jedne na drugich, zakrwawione, okaleczone, nierzadko obrabowane z kosztowności, jakie mogli mieć przy sobie.
Polemikę widać też na poziomie montażu. U Oliviera oszczędzano widzom co brutalniejszych widoków. U Branagh widać wszystko. I to w spowolnionym tempie. Jeśli Beck w kluczowych momentach przechodził do innej sekwencji, to Michael Bradsell bez krzty litości ukazuje ciała przebijane na wylot mieczami, głowy roztrzaskiwane maczugami, krew tryskającą z ust rycerzy. Pole bitwy to kłębowisko ciał (żywych i martwych), splecionych w śmiertelnych zapasach, w których stawką jest nie chwała Anglii, lecz życie. A w takim wypadku, wszystkie chwyty są dozwolone. Nie ma miejsca na rycerskie zachowania – kilku atakuje jednego, a utopienie przeciwnika w kałuży to równie dobra metoda na wygraną, co odrąbanie mu kończyny.
Podobnie jak w adaptacji z 1944, ważną rolę odrywała też muzyka. Patrick Doyle, nadworny kompozytor Branagh, nadał swym utworom ponury i ciężki ton, „średniowieczny”, ale pozbawiony triumfalizmu Waltona. I tak jak Walton, wykorzystał w kluczowym momencie filmu średniowieczną pieśń „Non nobis, Domine” (do której skomponował melodię). Słyszymy jej słowa, w której wdzięczni żołnierze oddają cześć Bogu za zwycięstwo, w której przypisują Mu całą chwałę za wygraną. Słowa zestawione z widokiem pobojowiska i trupów (w tym paziów, będących tak naprawdę dziećmi), leżących w tym okropnym błocie. Wojna, zdaje się mówić Branagh, nie ma nic wspólnego z chwałą, Boską czy ludzką.
Jest jeszcze jedna, istotna różnica, o jakiej nie wspomniałem do tej pory, zostawiając ją celowo na teraz. Zarówno u Oliviera, jak i u Branagh, wracaliśmy na koniec do teatru. U tego pierwszego było to mrugnięcie okiem, przypomnienie widzowi o konwencji całego filmu, zapewnienie go o bezpieczeństwie płynącym z siedzenia w teatrze i celowym wytworzeniu dystansu. U Branagh postać Chóru powraca, wypowiadając znamienne słowa nieobecne w pierwszej ekranizacji:
Gwiazda
Anglii świeciła nie długo lecz jasno;
Ostrzem ręką fortuny
kutego bułata
Podbił francuską ziemię, raj naszego
świata,
Zostawił ją synowi w dziedzictwie jak własną.
W
kolebce Henryk Szósty dwie korony nosił;
Lecz nieład mnogich
rządców, co kraj ten zamącił,
I berło mu francuskie z
słabych rąk wytrącił,
I angielskie dzielnice krwią
angielską zrosił.
Wojna okazuje się być bezcelowa: ziemie, za które żołnierze walczyli i umierali, zostały potem utracone (znów, nasuwają się skojarzenia z wojną w Wietnamie). Przelana krew zupełnie straciła swoje znaczenie, niczym błoto, z którym wymieszała się pod Azincourt.
Jeśli Olivier zagrzewał do walki naród, to Branagh go przed nią przestrzegał. Jeśli Olivier prezentował jej wyidealizowany obraz, to Branagh ukazywał ją w całym jej krwawej brutalności. Jeśli Olivier ukazywał wojnę jako chwalebne przedsięwzięcie, to Branagh obnażał jej bezsens.
Jedna sztuka, dwie zupełnie odmienne interpretacje. Pro-wojenna propaganda w genialny sposób połączona (i zamaskowana) z wybitnymi technikami reżyserskimi. Anty-wojenny wydźwięk, podkreślony realizmem filmowym, bez ubarwień, wprost, dosadnie. W swoim artykule „RABBITS and DUCKS: Olivier, Branagh, and Henry V”, Sara Munson Deats porównała sztukę Szekspira do obrazka, na którym, w zależności od odbiorcy, widać królika lub kaczkę. Te dwie ekranizacje dowodzą, że obydwie interpretacje są prawdziwe – jest to tylko kwestia czasu, kontekstu i, rzecz jasna, osoby reżysera.
1 wszystkie cytaty pochodzą z tłumaczenia sztuk autorstwa Leona Ulricha
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz