W imię ludzkości
„Żołnierze kosmosu” (1997, reż. Paul Verhoeven)
Ten wpis planuję poświęcić kolejnej adaptacji. Owszem, ta tematyka dość często przewija się na moim blogu, ale film, o którym dziś opowiem jest pod tym względem dość szczególny. Adaptacji dzieła literackiego można dokonać zgadzając się z jej wymową, lub nie. Co jednak, jeśli owo rozgraniczenie nie jest do końca jasne i ciężko stwierdzić jednoznacznie, co autor adaptacji miał na myśli? A może po prostu zrobił to w tak zmyślny i inteligenty sposób, że na pierwszy rzut oka nie sposób tego określić? Takim filmem są właśnie „Żołnierze kosmosu”. Na pierwszy rzut oka wierna adaptacja. Jednak wprawne oko dostrzeże, jak właśnie owa wierność sama w sobie stała się polemiką.
„Dołącz do Mobilnej Piechoty i ocal świat.”
Jest XXIII wiek. Ludzkość, z powodzeniem kolonizująca kosmos, znajduje się w trakcie wojny z rasą Insektoidów. „Żołnierze kosmosu” śledzą losy kilkorga młodych rekrutów, którzy zaciągają się do wojska w nadziei na dołożenie swojej cegiełki do wysiłku wojennego.
Scenariusz filmu, napisany przez Edwarda Neumeiera, oparty jest na powieści Roberta A. Heinleina. Jak już wspomniałem we wstępie, film Verhoevena jest dość wierną adaptacją książki. I już sam ten fakt może wyjaśnić kontrowersje, jakie „Żołnierzom kosmosu” towarzyszyły. Bowiem pierwowzór literacki był, delikatnie mówiąc, dość konserwatywny w wydźwięku. Heinlein był zagorzałym antykomunistą (powieść powstała w 1959 roku), nietrudno więc dopatrzyć się analogii do Zimnej Wojny (do perspektywy czasowej jeszcze wrócimy). Hordy „Robali” (jak pogardliwie nazywane są Insektoidy) to oczywiste nawiązanie do krajów komunistycznych. Z kolei przewijające się przez całą książkę wiara w wojsko i dyscyplinę (w tym kary cielesne w postaci chłosty), oraz w efektywność przemocy jako rozwiązywania konfliktów miały z kolei wyrażać pogląd autora na zepsucie młodego pokolenia i miękkość Zachodu w walce z „czerwoną zarazą”.
Owe elementy znalazły się również w filmie. Główni bohaterowie, wierzący święcie w służbę wojskową, z chęcią (i wbrew woli liberalnych rodziców – o tym też później) zaciągają się na służbę by walczyć za swoją rasę i planetę. Obóz treningowy to okazja, by hartować nie tylko ciało, ale i ducha. Weźmy na ten przykład Johnny’ego Rico (Casper Van Dien). Mimo wątpliwości i tragedii, do której przez bezmyślność doprowadza, trwa w swoim postanowieniu i pnie się coraz wyżej w wojskowej hierarchii, zostając ostatecznie bohaterem. Zgodnie z duchem powieści, dla słabych i wahających się nie ma miejsca. Tylko Ci, którzy swe słabości pokonają, z pokorą przyjmą kary i staną się żołnierzami z prawdziwego zdarzenia, będą mogli obronić ludzkość przez zagładą.
Krytycy przyjęli „Żołnierzy kosmosu” niezbyt ciepło, właśnie ze względu na przedstawiony w nichmilitaryzm, czy wręcz totalitaryzm społeczeństwa amerykańskiego w (nie tak odległej) przyszłości. Recenzenci słusznie dopatrywali się symboli nawiązujących do nazizmu (godło, mundury wojskowych – Verhoeven zresztą się tego nie wypierał). Był tylko jeden szkopuł – brali to na poważnie. Bowiem to właśnie ta dosłowność stanowiła o tym, jak bardzo twórcy filmu nie zgadzali się z wymową pierwowzoru. I dokonując adaptacji bardzo „na serio”, w przewrotny sposób polemizowali z tezami Heinleina.
„Brutalna siła rozwiązała więcej konfliktów w historii niż jakakolwiek inna metoda.”
Verhoeven osiągał zamierzony efekt poprzez przewrotne ukazanie świata, w jakim żyją bohaterowie jako pod pewnymi względami idealnego. Aktorzy zostali obsadzeni głównie ze względu na ich wygląd fizyczny. Ciekawostka: Van Dien i jego ekranowa partnerka, Dina Meyer, grali wcześniej w słynnym „Beverly Hills 90210”, i faktycznie, pierwsza część filmu wygląda jak typowy serial dla nastolatków z tamtego okresu. Pierwsze miłości, zacięta sportowa rywalizacja, egzaminy końcowe. Z tą różnicą, że nauczyciele uczą ich dokonywania sekcji martwych Robali, lub wychwalają zrzucenie bomby atomowej na Hiroszimę, zaś bunt przeciwko rodzicom dotyczy nie wybranego zawodu, a raczej tego, że nie chcą oni, by ich dzieci trafiły na pole bitwy.
Oglądając film, można (a nawet trzeba) dojść do wniosku, że ma on miejsce w ustroju totalitarnym, w którym już od najmłodszych lat uczy się dzieci militarnego zacięcia, zaś wszechobecna propaganda (zrealizowana w formie pomysłowych klipów-przerywników) wskazuje obywatelom, w co mają wierzyć. To zresztą nie jedyne elementy, jakie pozwalają nam domyśleć się, jak społeczeństwo „Żołnierzy kosmosu” funkcjonuje. Możemy wywnioskować, że obecna władza wywodzi się z junty wojskowej, która przed wieloma laty obaliła demokratyczny rząd, obiecując skuteczniejszą (czyt. totalitarną) władzę. Wiemy, że na obywatelstwo i płynące z niego przywileje (np. posiadanie dzieci) trzeba sobie zasłużyć – najlepiej służbą wojskową.
Bohaterowie filmu biorą to za pewnik – dla nich naturalną rzeczą jest nieposiadanie pewnych praw, dopóki się na nie nie zapracuje. Po prostu nie są świadomi, w jakim systemie żyją i są utwierdzani o jego słuszności na każdym kroku. Widzowie te perspektywę posiadają – być może właśnie ten czynnik wywołał tak negatywne odczucia u krytyków. W „Żołnierzach kosmosu” nie ma bowiem nikogo (jak to zwykle bywa w innych filmach w tym klimacie), kto postawiłby się władzy i z powodzeniem walczył o pokojową koegzystencję dwóch gatunków. Do samego końca (a nawet dalej, jak stwierdza napis końcowy), tytułowi żołnierze będą walczyć do ostatniej kropli krwi.
„Dalej, wy małpy! Chcecie żyć wiecznie?”
François Truffaut stwierdził kiedyś, że nie jest możliwe stworzenie filmu wojennego, który byłby w swej wymowie anty-wojenny. Że sama gorączka bitwy, sceny batalistyczne, eksplozje i strzelanie wywołują w widzu ekscytację, której teoretycznie czuć nie powinien. Jest to prawda, choć można by było wymienić kilka filmów, które temu twierdzeniu zadały kłam. A dzieło Verhoevena się do nich zalicza. I to w ten sam sposób, w jaki odmalował portret społeczeństwa. Bitwy są faktycznie spektakularne, hordy Insektoidów zalewają bazy wojskowe, a żołnierze desperacko stawiają im opór. Futurystyczne bronie robią wrażenie (włącznie z mini ładunkami atomowymi), a na polu bitwy widzimy bohaterskie poświęcenie towarzyszy broni i ich niemniej bohaterskie wyczyny. Tyle, że widzowie wiedzą już, jak owe zachowania podszyte są militarystycznym wychowaniem i propagandą. Kiedy dowódca batalionu Rico (i jego dawny nauczyciel WOSu) zabija jednego ze swoich ludzi, by oszczędzić mu cierpień (a niedługo potem sam prosi o podobny los), ciężko dopatrzyć się bohaterstwa. Widzimy raczej efekty totalitaryzmu wywieranego na społeczeństwo. Systemu uczącego, że walka, zabijanie i umieranie to najważniejsze wartości w życiu. Tu nie ma czasu na samodzielne myślenie, kwestionowanie porządku czy filozofię polityczną. Żołnierze kosmosu to żołnierze idealni. Walczący do upadłego, prześcigający się w ilości zabitych wrogów, a sensem ich życia jest parcie do zwycięstwa absolutnego.
„Żołnierze kosmosu” faktycznie na pierwszy rzut oka mogą wydać się pochwałą totalitaryzmu, militaryzmu i żołnierskiego, bezmyślnego zacięcia w walce z wrogiem. Tyle, że był to dokładnie ten cel, jaki reżyser chciał osiągnąć. Ukazał swoistą bańkę, w której bohaterowie filmu żyją. Szkoda, że widzowie, jak i krytycy filmu zapomnieli o tym, że mają przecież własną perspektywę, która pozwala im na stwierdzenie, że owa bańka, idealna dla jej mieszkańców, wcale taka nie jest. I na ironię zakrawa fakt, że dopiero z czasem film Verhoevena zaczął zyskiwać w oczach miłośników i historyków kina. Zwłaszcza, że stało się to po atakach z 11 września i inwazji na Irak. Być może trzeba było, żeby USA niebezpiecznie zbliżyły się do świata „Żołnierzy kosmosu”, by doceniono ostrzeżenie w nich zawarte.