niedziela, 10 marca 2024

Oppenheimer

 

Ciężar winy

 


Oppenheimer” (2023, reż. Christopher Nolan)



Chyba po raz pierwszy na tym blogu zajmę się filmem, którego nie trzeba nikomu przedstawiać. Mowa oczywiście o „Oppenheimerze” Christophera Nolana, bodaj największym kinowym przeboju ostatnich lat. Triumf kina, epicka biografia (tak, sporo ich tutaj), magnum opus brytyjskiego reżysera. Ale kiedy zajrzy się pod powierzchnię bombastycznej muzyki i charakterystycznych dla Nolana przeskoków czasowych, można znaleźć złożoną analizę ludzkiej bezmyślności, winy i mierzenia się (lub nie) z konsekwencjami swoich czynów.


Geniusz nie jest gwarancją mądrości.”


Historię J. Roberta Oppenheimera (Cillian Murphy) zna chyba każdy. Amerykański fizyk, ojciec bomby atomowej. Film Nolana przygląda się jego życiu i czasom (kilku): młodości, pracy nad projektem Manhattan i późniejszemu życiu, naznaczonego staraniami o ograniczenie produkcji broni atomowej. Klamrą spinającą te trzy płaszczyzny jest przesłuchanie Oppenheimera przed Komisją Energii Atomowej. Muszę przyznać, że „Oppenheimer” nie zachwycił mnie tak, jak chyba resztę świata. Pierwsza (z trzech!) godzin filmu to odhaczanie kolejnych punktów z młodości głównego bohatera, rozciągnięte preludium do właściwej akcji. Ale kiedy rozpoczyna się dramatyczny wyścig z czasem, w którym stawką jest zwycięstwo nad Niemcami, dopiero wtedy film nabiera rumieńców. A Nolan zaczyna wgryzać się w dylematy dotyczące odpowiedzialności.

 

 



Oglądając środek filmu, w którym największe umysły starają się stworzyć bombę atomową, miałem wrażenie, że widzę nie tyle dorosłych geniuszy, ludzi wykształconych, co dzieci. Dzieci w ogromnej piaskownicy, którym dano najdroższe zabawki. Dzieci w sklepie ze słodyczami, mającymi nieograniczone fundusze, nie myślących o ewentualnym bólu brzucha. Dzieci, które setnie się bawią, odliczając ilość plutonu i uranu potrzebną do produkcji bomb. Dzieci, które jak gdyby nigdy nic, zakładają się o przebieg detonacji bomby. Dzieci, tak pewne swego geniuszu, że nie przejmują się czymś tak trywialnym, jak względy bezpieczeństwa (Matt Damon, w roli generała Leslie’go Grovesa, będącego opiekunem przedszkolaków i załamującego ręce nad ich beztroską). Oppenheimer, paradujący dumnie na samym początku w mundurze. Edward Teller (Benny Safdie), który wpada na pomysł stworzenia bomby wodorowej, z nieukrywaną radością chwalący jej jeszcze większy potencjał do siania zniszczenia. Chyba tylko Isidor Rabi (David Krumholtz) jako jedyny myśli o potencjalnych konsekwencjach ich działań („Nie chcę, żeby broń masowego rażenia była zwieńczeniem trzech stuleci fizyki.”). Nolan genialnie odmalował ferwor tworzenia, nie skrępowany niczym, napędzany nie zawsze zdrowymi ambicjami i pewnego rodzaju oderwaniem od rzeczywistości, które nie pozwalało myśleć perspektywicznie.

Dopiero kiedy pierwsza próba detonacji kończy się sukcesem, dla Oppenheimera przychodzi chwila gorzkiego przebudzenia.



Robercie, daliśmy im asa. Oni muszą rozegrać to rozdanie.”


Reżyser przygląda się też skomplikowanym współzależnościom nauki i polityki. Projekt Manhattan był przedsięwzięciem wojskowym, w którym, jak się potem okazało, naukowcy byli wyłącznie wyrobnikami. Kiedy zrobili swoje, rząd i armia przyszła odebrać to, co ich. Murphy (więcej o jego kreacji za moment), z wspaniale odmalowanym przerażeniem na twarzy obserwuje, jak jego dzieło wymyka mu się z rąk, a on sam zaczyna tracić kontrolę nad tym, jak zostanie ono użyte. Wpierw wywiezienie bomby z Los Alamos, potem dyskusja nad potencjalnymi celami i tym, czy należy uprzedzić Japończyków o jej zrzuceniu. Krok po kroku zaczyna zdawać sobie sprawę, że rolę się odwróciły. Teraz to on dał zabawkę politykom, których działania rządzą się własnymi prawami, i którzy wcale nie mają zamiaru słuchać się jego sugestii.

Główny bohater gorzką pigułkę musi przełknąć jednak później, już po zakończeniu II Wojny Światowej. W najlepszej scenie całego filmu, spotyka się z prezydentem Harrym Trumanem (rewelacyjny Gary Oldman). Truman, niczym rasowy polityk, oczekuje od Oppenheimera bezmyślnego przyklaskiwania, nonszalancko zbywając jego obawy dotyczące programu atomowego Związku Radzieckiego. I gdy z ust fizyka pada kluczowe zdanie filmu: „Panie prezydencie, czuję, że mam krew na rękach”, Oppenheimer uderza w mur. Truman macha mu chusteczką przed twarzą i odpowiada: „Myśli pan, że kogokolwiek w Hiroszimie czy Nagasaki obchodzi, kto zbudował bombę? Obchodzi ich, kto ją zrzucił. Ja to zrobiłem.” Oldman genialnie, przez króciutką chwilę, pokazuje błysk winy w oczach Trumana, tylko po to, by upchnąć wyrzuty sumienia gdzieś głęboko w środku i zignorować je.

 


 

Gdzie zatem leży wina? Po stronie polityków? Ich pragmatycznego podejścia, ale jednocześnie akceptacji odpowiedzialności za swoje decyzje (ciekawostka: Truman miał na biurku tabliczkę z napisem „The buck stops here”, co oznaczało mniej więcej „ cała odpowiedzialność spada na mnie”)? Czy może naukowców, którzy mieli rzecz jasna świadomość niszczycielskiego potencjału ich dzieła, ale zaślepieni ambicjami i pasją odkrywania nieznanego, wszelkie wątpliwości odsunęli na bok? Niels Bohr, ostrzega w jednej ze scen Oppenheimera, że musi być gotowy na to, że „podnosząc kamienie, musi być gotowy na znalezienie pod jednym z nich węża.” Bomba atomowa stała się właśnie tym: przekroczeniem granicy, nieprzemyślanym krokiem naprzód, po którym nic już nie będzie takie samo.


Nie możesz popełnić grzechu i oczekiwać współczucia, kiedy przychodzą konsekwencje.”


O ile Truman zaakceptował swoją odpowiedzialność, to nie uznał swojej winy. A Oppenheimer? No właśnie. Obdarzony wynędzniałą twarzą i przerażonymi oczami Cilliana Murphy’ego naukowiec stanowi prawdziwą enigmę. Widzimy jego niedostosowanie społeczne i niezręczne interakcje z innymi ludźmi. Widzimy, jak desperacko miota się pomiędzy lojalnością wobec naukowców z projektu Manhattan, a względami bezpieczeństwa w scenie z pułkownikiem Pashem (Casey Affleck). Cały czas ma się wrażenie, że Oppenheimerowi czegoś brakuje, widać u niego charakterystyczne „upośledzenie” w dostrzeganiu tego, co dla innych jest oczywiste. Można więc odczuć pewien niepokój, widząc, że w rękach kogoś takiego spoczywają losy ludzkości. Teller w trakcie przesłuchania mówi otwarcie, że nie zaufałby Oppenheimerowi, gdyż go nie rozumie.

Film, co ciekawe, nie stawia jednoznacznej diagnozy głównego bohatera jako kogoś, kto starał się odkupić swe błędy. Wręcz przeciwnie, Murphy jest wybornie niejednoznaczny w przedstawianiu tego, jak radził sobie z konsekwencjami swych decyzji. Czy Oppenheimer rzeczywiście przyjął odpowiedzialność za swoje czyny? A może liczył na to, że odgrywanie cierpiętnika przysporzy mu sympatii innych? Czy jego pokuta była autentyczna, a może na pokaz, jak zarzucał mu to jego adwersarz, Lewis Strauss (Robert Downey, Jr.)? Czy w cyniczny sposób pozwolił się ukrzyżować, aby łatwiej zostać męczennikiem za sprawę ograniczenia rozwoju arsenałów jądrowych? A może było to najlepsze i najskuteczniejsze w jego sytuacji wyjście? Czy Oppenheimer był hipokrytą, dla którego liczba ofiar bomby atomowej była akceptowalna, ale bomby wodorowej już nie? A może był pragmatykiem, który zdawał sobie sprawę, że czasu cofnąć nie można i jedyne, co może zrobić, to ograniczyć potencjalną liczbę przyszłych ofiar? Jest to najbardziej złożony element filmu Nolana, w paradoksalny sposób przedstawiający mnogość różnych, ale niekoniecznie wykluczających się interpretacji tego, jak my sami postrzegamy swoje winy i pokutę, a tego, jak widzą i odbierają ją inni.

 


 

Największa siła „Oppenheimera” leży bowiem właśnie w tym skomplikowanym ukazaniu ludzkiej kondycji. Bezmyślności człowieka, jego ambicji i chęci odkrywania i poznawania świata, przy jednoczesnym ignorowaniu możliwych konsekwencji. Poczucia winy i wyrzutów sumienia, zarówno wewnętrznych, jak i w odniesieniu do innych ludzi. Złożoności tego, jak nasze przewinienia traktujemy my sami, a jak inni ludzie. W przenikliwych, udręczonych oczach Murphy’ego, widocznych we wspaniałych zbliżeniach na ekranie raz za razem, Nolan dał nam lustro, w którym możemy się przejrzeć. Warto to zrobić, nawet, jeśli zobaczymy tam węża.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Telepasja

  Definiując dekadę, definiując ludzi „ Telepasja ” ( 1987 , reż. James L. Brooks ) Lata 80. w kinie amerykańskim stały się odzw...