niedziela, 24 marca 2024

JFK

 

Rozdrapywanie ran


JFK” (1991, reż. Oliver Stone)


Gdyby zrobić ranking najbardziej kontrowersyjnych filmów w historii kina, „JFK” Olivera Stone’a powinien plasować się w ścisłej czołówce. Nie dlatego, że epatuje przemocą albo zawiera odważne sceny erotyczne, ale dlatego, że w brutalny sposób zajął się jedną z największych traum narodowych USA – zabójstwem Johna F. Kennedy’ego. Jedni odsądzali reżysera od czci i wiary, zarzucając mu kłamstwa, naciąganie rzeczywistości do własnych potrzeb czy po prostu propagowanie teorii spiskowych. Inni, nie wierzący w oficjalne ustalenia Komisji Warrena, postrzegali film jako ekspozycję rządowych kłamstw. I chociaż wiele z teorii filmu Stone’a zostało obalonych, to wcale nie czyni z „JFK” złego filmu – wręcz przeciwnie, jest on świetnym przykładem, jak pasja i umiejętności reżysera oraz narzędzia filmowe mogą być wykorzystane w słusznej dla niego sprawie.


Białe jest czarne, a czarne jest białe”


Stone nie skupia się na samym zabójstwie, lecz na śledztwie. Obierając na głównego bohatera filmu prokuratora okręgowego Jima Garrisona (Kevin Costner), reżyser dokonał ciekawego zabiegu. Niczym w najlepszym dramacie sądowym (którym „JFK” po części jest), dał widzom postać „ostatniego sprawiedliwego”, błądzącego w ciemnościach, szukającego po omacku, a jednak nie poddającego się. Przesłuchuje świadków, mozolnie buduje swoją sprawę, choć ciągle rzucane mu są kłody pod nogi. Choć jest to dość oklepany motyw (obowiązkowe problemy z rodziną, zastraszanie przez tajemniczych prześladowców, stopniowo odwracający się od niego współpracownicy), to w wykonaniu Costnera Garrison stał się swego rodzaju awatarem, postacią, z którą identyfikować mogli się ci, którzy mieli poczucie, że prawda została przed nimi ukryta, a rząd ich wręcz oszukiwał. Kibicowali mu, widząc jak będąc „po drugiej stronie lustra”, odkrywa kolejne siatki powiązań: CIA, FBI, Mafia, Pentagon, nawet następca Kennedy’ego, Lyndon Johnson. Można by powiedzieć, że teorie te są rojeniami paranoika, ale z drugiej strony: czyż nie takich bohaterów widownia uwielbia? Dawidów walczących z Goliatami, prawych obywateli rzucającymi rękawicę skorumpowanym strukturom władzy, która nie cofnie się przed niczym, by ukryć swoje występki. Costner, obdarzony charakterystycznym wizerunkiem „dobrego amerykańskiego chłopaka” został więc obsadzony perfekcyjnie – nie żaden wzniosły idealista, ale ktoś trwający przy swych wartościach za wszelką cenę. 

 


 

Costner nie był jedynym, który znalazł się w gwiazdorskiej obsadzie. Złowieszczo nonszalancki i elegancki Tommy Lee Jones jako dekadencki Clay Shaw. Aktorski kameleon Gary Oldman jako Lee Harvey Oswald, pojawiający się tylko w retrospekcjach, będący bezlitosnym mordercą lub kozłem ofiarnym, w zależności od tego, kto o nim opowiada. Joe Pesci w trybie maniakalnym, grający zżeranego paranoją Davida Ferriego. Podobnie jak w poźniejszym „Nixonie”, Stone zapełnia ekran rozpoznawalnymi twarzami, sprawiając, że każda z postaci, nawet pojawiająca się przez chwilę, zostaje zapamiętana (co z kolei Stone wziął z filmów wojennych pokroju „Najdłuższego dnia”) i stanowi swego rodzaju punkt orientacyjny w labiryncie śledztwa Garrisona.

 


 


Ciebie też dorwą. Zniszczą cię. Oni są nietykalni, człowieku.”


Stone nie ogranicz się jedynie do fabuły, ale przemawiał do widza całą gamą środków audio-wizualnych.

Muzyka Johna Williamsa, przechodząca od triumfalnej americany na instrumenty dęte do rytmicznego złowieszczego stukania drewna i uderzeń w kotły przywodzących na myśl wystrzały broni palnej w temacie przewodnim spiskowców. Od ideałów, wzniosłości i dumy z okresu kadencji Kennedy’ego do paranoi, którą podszyte były lata po jego zabójstwie.

Za montaż odpowiadali z kolei Joe Hushting i Pietro Scalia. W „JFK” połączone zostały różnego rodzaju płaszczyzny czasowe i formaty materiału filmowego (od Super 8 do 35 mm) : teraźniejsza (w kolorze) i czarno-biała (do niektórych retrospekcji). Geniusz montażu polega właśnie na jego „rwanej” formie: ciągłe cięcia, przeskoki ilustrujące kolejne zeznania świadków. Znakomicie widać to w jednej z końcowych scen, kiedy w trakcie procesu Shawa Garrison pokazuje film Zaprudera, na którym uwieczniono moment zabójstwa. Ujęcia głównego bohatera i jego narracja połączone są z wyżej wymienionym filmem (powiększony i ziarnisty, zmuszający widzów do uważnego przypatrywania się w szczegóły – sam film Zaprudera był zresztą nieustannie analizowany przez niezliczoną liczbę osób, starających wyłuskać z niego coś, co pozwoli na rozwiązanie zagadki śmierci prezydenta) i krótkimi, fragmentami inscenizacji samego momentu zamachu. Pomimo, że „JFK” trwa niemal 3 godziny, to montaż nie pozwala oderwać wzroku od ekranu, ciągle przykuwając uwagę i trzymając oglądających w nieustannym napięciu.



Nie zapominajcie o swym umierającym królu.”


Burza, jaką wywołał „JFK” była chyba precedensem w historii kina. Recenzenci chwalili warsztat reżyserski Stone’a, jednocześnie zachowawczo podchodząc do prezentowanych przez niego teorii. Najważniejsze czasopisma atakowały z kolei reżysera za promowanie teorii spiskowych. Do debaty włączyli się też politycy, nazywając film manipulacją czy wręcz absurdem

Ale najwyraźniej o taki efekt Stone’owi chodziło. Słynący już wcześniej z politycznego zaangażowania i przerabiania na ekranie bolesnej Wojny Wietnamskiej, Stone nie brał jeńców. Zabójstwo Johna Kennedy’ego było dla niego źle zagojoną raną, która może i już przestała boleć (lub do tego bólu się przyzwyczajono), ale pod nią nadal znajdowało się mnóstwo ropy. Swym filmem Stone zdarł ten strup, nie bawiąc się w subtelności. „JFK” stał się wyrzutem sumienia, oskarżeniem społeczeństwa o krótką pamięć, o wygodne zaakceptowanie kłamstw establishmentu. W wyżej wspomnianej scenie, kilkukrotnie pokazany jest fragment filmu Zaprudera, kluczowy moment śmiertelnego strzału w głowę. Raz za razem, w dużym powiększeniu. „W tył i w lewo” powtarza Garrison, mówiąc o gwałtowym szarpnięciu ciała prezydenta trafianego kulą. O ile przez cały film Stone atakował widzów szybkim montażem, krótkimi dźgnięciami, tak w tym momencie zwolnił, złapał za młot kowalski i uderzył ich z całej siły obuchem.

 


Omawiając „JFK” można by było pochylić się nad ciekawym aspektem, o którym już wcześniej wspominałem przy okazji „Manka” – czy film ma być fikcyjną opowieścią, czy musi wiernie odwzorowywać prawdziwe wydarzenia? Ale nie o to Stone’owi chodziło. Tajemniczy informator, Generał X (Donald Sutherland) doradza Garrisonowi, żeby wywołał zamieszanie w jakikolwiek sposób, nawet działając na ślepo; że tylko w ten sposób będzie w stanie poruszyć ludzi pragnących prawdy, wywołać reakcję łańcuchową, której rząd nie będzie już w stanie zatrzymać. Ciężko nie odnieść wrażenia, że jego ustami Stone mówi o swoim dziele.

 

 

Rok później, w reakcji na film, uchwalono prawo nakazujące odtajnienie dokumentów dotyczących tego, co się wydarzyło w Dallas w 1963. Choć do tej pory nie wszystkie z nich ujrzały światło dzienne, to „JFK” rozpętał prawdziwą burzę, przyczyniając się do rozgorzenia na nowo debaty o śmierci Kennedy’ego. Zarzucanie Stone’owi propagowania teorii spiskowych zupełnie mija się z celem. Wykorzystując rewelacyjną obsadę, genialny montaż i całą gamę środków reżyserskich, Stone rozdrapał bolesną ranę Stanów Zjednoczonych, licząc na to, że tym razem zagoi się ona we właściwy sposób. Czy nie tego należy oczekiwać od artystów?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Telepasja

  Definiując dekadę, definiując ludzi „ Telepasja ” ( 1987 , reż. James L. Brooks ) Lata 80. w kinie amerykańskim stały się odzw...