Ciąg dalszy nastąpi… w poprzednim odcinku
czyli o sequelach, prequelach i midquelach
Sequele, prequele i midquele to dla wielu zmora obecnego kina, dowód na brak kreatywności i ciągłe odcinanie kuponów od sukcesów wcześniejszych filmów. Wielkie studia filmowe wypluwają raz po raz kolejną kontynuację, przyciągając widzów do kin i ostatecznie rozczarowując ich, zaś jedynym sposobem, żeby je powstrzymać (przynajmniej na jakiś czas) są kiepskie wyniki finansowe danego filmu. Ale, wbrew pozorom, zjawisko sequeli (i innych -queli) wcale nie jest nowe. A same filmy tego rodzaju wcale nie muszą być złe. W mojej pracy magisterskiej (pisanej wieki temu), analizowałem właśnie te zjawiska wraz z remake’ami i ekspansjami (o nich w kolejnych wpisach!) i postanowiłem nieco przeredagować oraz uaktualnić tekst i umieścić go tutaj.
O historii słów kilka
Hollywood już od swych złotych lat interesowało się kontynuacjami. I nie dziwota, wszak znana i lubiana historia, kontynuowana na ekranie, była gwarancją sukcesów finansowych. Ale trzeba zdjąć (a przynajmniej do pewnego stopnia) odium produkowanego taśmowo komercyjnego chłamu. Sequele kręcili przecież między innymi Fritz Lang (filmy o doktorze Mabuse), Steven Spielberg (seria o Indianie Jonesie) czy Francis Ford Coppola (o nim później). I w wielu przypadkach, sequele uznawane były za lepsze od wcześniejszej części. Sama historia zatem udowodniła, że, choć -quele są nierozerwalnie związane z finansowymi aspektami kina, to niesprawiedliwe jest z automatu kwalifikowanie ich jako „tych gorszych”.
Prequele i midquele (zwane czasem inter- lub intraquelami) są natomiast dość świeżym zjawiskiem (a przynajmniej w kinie, literatura to już inna sprawa). Prequele pojawiały się już w latach 70. ubiegłego wieku, zaś midquele spopularyzował swego czasu Disney, produkując we wczesnych latach 2000. produkcje trafiające od razu na rynek domowy. Prequele i midquele mają jeszcze gorszą reputację niż ich wyżej omówieni krewniacy. Nie mogą one pochwalić się tak znakomitymi „ojcami”, a i ich komercyjny rodowód (i jakość) zdecydowanie wskazują na chęć studia na wyciśnięcie z widowni kolejnej sumy pieniędzy. Ale nawet to nie powinno być swego rodzaju zniechęceniem do ich obejrzenia i przeanalizowania.
Galaktyczne podróże w czasie
Nie będzie chyba zaskoczeniem, że na pierwszy ogień pójdzie saga George’a Lucasa „Gwiezdne Wojny”. Fenomen (pop)kultury, do dziś posiadający oddanych fanów (a nawet wyznawców w sensie religijnym!) zmienił oblicze kina i tchnął nowe życie w dogorywający wówczas przemysł filmowy. Ale to nie dlatego właśnie „Gwiezdne Wojny” są tak znakomitym przypadkiem do analizy, lecz właśnie ich dzięki ich chronologii.
Kiedy na ekrany kin wchodziła „Nowa nadzieja”, nie była ona „Nową nadzieją”, ani „częścią IV”, lecz po prostu „Gwiezdnymi wojnami”. Lucas niemal od początku widział całą opowieść jako wieloczęściową sagę, ale 20th Century Fox, niepewne wyniku finansowego, nakłoniło Lucasa do zmian w scenariuszu. „Nowa nadzieja” miała zatem klasyczną, trzyaktową strukturę, funkcjonującą jako zamknięta całość. Film podbił serca (i portfele) widzów, co pozwoliło Lucasowi kontynuować swą opowieść („Imperium kontratakuje” i „Powrót Jedi” nie były przez niego reżyserowane, ale nie ma wątpliwość, że to on jest twórcą sagi o rycerzach Jedi).
Reszta, jak powiadają, jest historią. Tzw. oryginalna trylogia (cz. od IV do VI), potem trylogia prequeli (cz. od I do III) rozpalały wyobraźnie fanów na całym świecie (z 16-letnią przerwą, która potwierdza prawdziwość powiedzenia: „czekanie zaostrza apetyt”).
Dochodzimy więc do pierwszego aspektu, a mianowicie kompletnego zaburzenia chronologii, które do dziś przysparza o ból głowy tych, którzy „Gwiezdnych wojen” nie widzieli.
O ile części IV-VI to typowe sequele, to już części I-III są jednocześnie prqeulami, midquelami i sequelami. „Atak klonów” (część II dla niewtajemniczonych), jest kontynuacją „Mrocznego widma” (część I), prequelem (dla części III-VI) i jednocześnie midquelem (między „Mrocznym widmem”, a wszystkim, co było potem wg chronologii świata przedstawionego). Kolejność kręcenia filmów narzuciła więc poszczególnym częściom różne, acz nie wykluczające się wzajemnie definicje.
Wbrew pozorom, prequele i midquele, nie są (czasem) tylko kolejnymi „skokami na kasę”, ale przede wszystkim, dostarczają widzom frajdy (potoczne, ale najtrafniejsze określenie) wynikającej z odpowiadania nie na pytania „co się wydarzyło”, jak to ma miejsca przy sequelach, ale „jak się wydarzyło”. Widzowie „Gwiezdnych wojen” wiedzieli o upadku Zakonu Jedi, powstaniu Imperium Galaktycznego i przejściu Anakina Skywalkera na Ciemną Stronę Mocy. Nie wiedzieli natomiast, jak do tego doszło. Ekscytował zatem nie element zaskoczenia, jak to było w wypadku oryginalnej trylogii (słynne „JA jestem twoim ojcem!”), lecz właśnie wypełnianie luk w danej historii.
Można by się posunąć jeszcze dalej w tym aspekcie. „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie” Garetha Edwardsa, midquel (po „Zemście Sithów” a tuż przed „Nową nadzieją”). Przedsięwzięcie komercyjne? Jak najbardziej. Zaskoczenie? W żadnym razie, nie w przypadku uniwersum Gwiezdnych Wojen, gdzie nawet postać która pojawiła się na ekranie przez kilka sekund ma całą swoją historię. Ale „Łotr 1” okazał się być po prostu dobrym filmem – ciekawe postaci, świetna oprawa audio-wizualna i nienachalne mruganie okiem do widzów, którzy „Gwiezdne wojny” znają (i kochają). „Łotr 1” tak na dobrą sprawę był rozwinięciem jednego krótkiego zdania z części IV na pełnometrażowy film. I być może wypadałoby go odczytać jako meta-komentarz o midquelach: można było opowiedzieć ciekawą i wciągającą historię, dla której punktem wyjścia byli wspomniani mimochodem w „Nowej Nadziei” agenci wykradający plany Gwiazdy Śmierci. Historię o poświęceniu, która miała swoje korzenie w krótkiej kwestii dialogowej. Edwards, wraz ze scenarzystami Chrisem Weitzem i Tonym Gilroyem, udowodnili, że ciekawa opowieść może kryć się wszędzie, zakładając, że wie się, jak ją opowiedzieć.
Saga George’a Lucasa ma jeszcze jeden interesujący aspekt: zmiany. W kolejnych edycjach „Gwiezdnych wojen” (wyświetlanych w kinach lub wypuszczanych na nośnikach), Lucas osobiście wprowadzał kolejne poprawki. I nie chodzi tylko o efekty specjalne (Lucas sam mówił, że technologia z lat 70. nie pozwoliła mu zrealizować w pełni swej wizji), lecz przede wszystkim o zgodność niektórych elementów. Przykład: postać łowcy nagród, Boby Fetta (głosu użyczył mu Jason Wingreen). W „Imperium kontratakuje” i „Powrocie Jedi” był postacią drugoplanową. Ale w „Ataku klonów” widzowie poznali jego historię. Okazało się, że jest on klonem swego „ojca”, Jango Fetta (Temuera Morrison). Kiedy więc oryginalna trylogia ukazała się na płytach DVD w roku 2004, kwestie Boby zostały nagrane raz jeszcze, tym razem przez Morrisona właśnie. „Gwiezdne wojny” są zatem bodajże jedyną serią, w której to „przyszłość” ma wpływ na „przeszłość”.
Oczywiście, saga Lucasa to przedsięwzięcie przede wszystkim komercyjne. Oczywiście, krytycy i widzowie zgodnie twierdzili, że jakość trylogii prequeli była zdecydowanie niższa od tej pierwotnej. Ale „Gwiezdne wojny”, z ich całą potęgą kulturową i komercyjnym aspektem kinematografii są znakomitym przykładem filmów, które „żyją” i zmieniają się z perspektywy chronologii kręcenia i wprowadzania kolejnych retroaktywnych modyfikacji.
Propozycje nie do odrzucenia
O ile z wartością artystyczną „Gwiezdnych wojen” można by było dyskutować, to rzecz ma się zupełnie inaczej z „Ojcem chrzestnym”. Gangsterska trylogia Francisa Forda Coppoli, oparta na powieści Mario Puzo. Celowo pominę tu część trzecią, jako że jest ona typowym sequelem. Skupię się natomiast na części drugiej, która jest chyba najciekawszym przypadkiem tego rodzaju filmu w historii kina, nie tyle z perspektywy finansowej, co artystycznej.
„Ojciec chrzestny, część II” opowiada równolegle dwie historie. Pierwsza opowiada losy Michaela Corleone, syna Vita. W „Ojcu chrzestnym” przejął on władzę po ojcu i stanął na czele mafijnej rodziny. Część druga przedstawia jego dalsze losy – chęć legitymizacji działalności, rozwój imperium, zmagania z konkurencją i zdradą we własnej rodzinie. Druga historia to młodość Vita – przybycie z Sycylii do Nowego Yorku, skromne początki, pierwsza kradzież i morderstwo. Warto tu wspomnieć, że wątek Vita wzięty jest z powieści i został pominięty pierwszej części trylogii.
Pod tym względem, „Ojciec chrzestny, część II” podobny jest do „Gwiezdnych wojen”, jako że jest jednocześnie sequelem i prequelem. Dwa wątki stanowią klamrę, pokazującą jednocześnie to, co działo się przed i po „Ojcu chrzestnym”. A jeśli myślicie, że „Gwiezdne wojny” miały pomieszaną chronologię, to... macie zupełną rację. Ale należałoby tu wspomnieć o „The Godfather Saga”, puszczanej swego czasu w amerykańskiej telewizji. Dwie pierwsze części zostały przemontowane tak, że pokazywały historię rodziny Corleone w porządku chronologicznym (wpierw młodość Vita, potem „Ojciec Chrzestny” w całości, wszystko zwieńczone wątkiem Michaela jako dona Corleone). Jest to więc kolejny przykład, jak kwalifikacja filmu zmienia się wraz z perspektywą i kolejnością oglądania, zależną od medium – w dobie nośników cyfrowych i serwisów streamingowych widzowie mają zupełnie wolną rękę w decydowaniu o chronologii.
Być może tym, co czyni „Ojca chrzestnego, część II” tak wybitnym sequelem (i filmem), jest właśnie zestawienie historii Vita i Michaela. Coppola wraz z Puzo celowo poprowadzili ich wątki równolegle, pokazując różnice między dwiema głowami rodziny Corleone. Vito, choć jest szefem potężnej mafijnej organizacji, to człowiek honoru, oddany rodzinie (karierę przestępczą rozpoczął niejako z powodu chęci poprawy ich bytu), troskliwy i sprawiedliwy. Michael z kolei wykształca w sobie bezwzględność, a walka o władzę oddala go stopniowo od żony (Kay) i dzieci. Genialnie ukazane to jest w połączeniu dwóch scen. Vito dokonał właśnie pierwszego morderstwa. Uczynił to z zimną krwią, pozbył się narzędzia zbrodni. Teraz wrócił do domu, siedzi z małym Michaelem na kolanach i mówi mu, jak bardzo go kocha. W kolejnej scenie widzimy już dorosłego Michaela na przesłuchaniu Kongresu. Nie w domu, z dala od rodziny. Towarzyszy mu jedynie Kay, a i ona jest już w tym momencie pozbawiona wszelkich złudzeń i pewna rozpadu ich małżeństwa. Taka równoległa narracja pozwala więc na ukazanie zaniku pewnych wartości; świata, w którym troska o rodzinę zostaje zastąpiona chęcią zysku i władzy.
W drugiej części „Ojca chrzestnego” istnieje też jednak swego rodzaju meta-aspekt. W pewnym sensie Coppola (który nie był przekonany do nakręcenia sequela) zdaje się mówić, że kontynuacja (Michael), nigdy nie będzie tak dobra, jak oryginał (Vito). I jak na ironię, udało mu się mimo wszystko nakręcić arcydzieło, nierzadko uznawane za lepsze, niż pierwszy „Ojciec chrzestny”.
Wspomnień czar
Jest jeszcze jeden istotny aspekt, o którym trzeba by było wspomnieć, analizując zjawisko sequeli, prequeli i midqueli. Jest nim trwająca już od dobrych kilku lat moda na nostalgię zapoczątkowana bodajże przez „Stranger Things”. Sukces tego serialu pozwolił wytwórniom okryć prawdziwą żyłę złota, jaką jest chęć widowni do powrotu do przeszłości. Widzimy więc jak kontynuacje otrzymują nie filmy sprzed 2 czy 3 lat, jak to ma miejsce z wieloma franczyzami filmowymi (patrz: Marvel, który swoje filmowe uniwersum traktuje jak biznesplan), ale filmy sprzed lat 20 czy 30.
Po latach znów zobaczyliśmy na ekranach chociażby Pete’a Mitchella, słynnego „Mavericka” w nowym „Top Gunie”. Temu trendowi uległy nawet „Gwiezdne Wojny”. „Przebudzenie Mocy” to wszak bardziej remake „Nowej nadziei”, a „Skywalker: odrodzenie” to już ciągłe mruganie okiem do widza z całą rzeszą postaci z wcześniejszych trylogii.
Nieprzypadkowo zresztą wybrałem te przykłady. „Top Gun: Maverick” umiejętnie balansował bowiem czynnikiem nostalgii (świetna scena z Icemanem), zaś „Skywalker: odrodzenie” w niezbyt umiejętny sposób upychał gdzie popadnie postaci, nie kłopocząc się nawet, by wyjaśnić widzom, skąd się one wzięły („W jakiś sposób, Palpatine powrócił.”). Tłumaczy to różnice w odbiorze pomiędzy tymi dwoma filmami. O ile ten pierwszy spotkał się z gorącym przyjęciem, to drugi już niekoniecznie.
Warto więc dać sequelom, prequelom i midquelom szansę. Nie można rzecz jasna zaprzeczyć, że lwia część tych filmów to zwykły skok na kasę, chęć zdyskontowania sukcesów poprzednich części i sentymentu widzów. Ale nie trzeba też ich z automatu skreślać, czy oburzać się na „świętokradztwo” w stosunku do uwielbianych filmów, jak to często ma miejsce. Wcale niemało jest bowiem perełek, zrobionych z poszanowaniem dla bywalców sal kinowych i będących interesującymi przypadkami dla teoretyków filmu. Dziś wielką rolę odgrywają nowe technologie: cyfrowe odmładzanie postaci („Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”), bądź wykorzystywanie wizerunków zmarłych aktorów („Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie”) dając twórcom coraz bardziej nieograniczone możliwości tworzenia i rozbudowywania serii filmowych. Kto zatem wie, czy nie czeka nas kiedyś kolejny „Ojciec chrzestny”. Część druga, rzecz jasna.
Za tydzień – remaki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz