Rozmowy o końcu świata
zagłada
nuklearna w filmie, cz. 1
„Ostatni brzeg” (1959, reż. Stanley Kramer); „Dr Strangelove, lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” (1964, reż. Stanley Kubrick), „Czerwona linia” (1964, reż. Sidney Lumet)
I znów powracamy do „Oppenheimera” (będę musiał najwyraźniej wziąć się za ten film), ale tym razem z nieco innej perspektywy. Stworzenie bomby atomowej zmieniło nasz świat na zawsze i ukształtowało całą drugą połowę XX wieku. I choć do wojny nuklearnej nigdy nie doszło, a dziś, nawet w niespokojnej drugiej dekadzie kolejnego stulecia, konflikt atomowy na pełną skalę wydaje się być zupełnie nieprawdopodobny, to strach przed zagładą nuklearną był swego czasu bardzo wyraźnym nurtem w (głównie) amerykańskim kinie. I to właśnie przykładami z gatunku nuclear holocaust zajmę się w dzisiejszym wpisie.
Pomijam tu celowo dzieła z nurtu post-apo – takich filmów jest zdecydowanie za dużo, gatunkowo są raczej filmami science-fiction, a zniszczenie świata na skutek wojny atomowej jest jedynie tłem lub częścią historii świata przedstawionego.
I śmieszno, i straszno
Pierwszym filmem, który na poważnie zajął się tematyką zagłady atomowej był „Ostatni brzeg”, na podstawie powieści Nevila Shute’a. Dziwić nie powinno nazwisko reżysera – Stanley Kramer był twórcą zaangażowanym społecznie, który w swojej karierze brał na warsztat ważkie tematy (rasizm, nazizm, konflikty ideologiczne). Akcja toczy się niedługo po wojnie atomowej, która zniszczyła cały świat. Ostatnią enklawą ludzkości pozostaje Australia – choć nie na długo, gdyż opad promieniotwórczy nieubłaganie zbliża się do kontynentu. Film przedstawia losy kilkorga postaci: kapitana amerykańskiej łodzi podwodnej (Gregory Peck), Australijki w której się zakochuje (Ava Gardner), naukowca (Fred Astaire), młodego oficera marynarki i jego żony (Anthony Perkins i Donna Anderson). „Ostatni brzeg” nie przedstawił samego konfliktu, a w samym filmie celowo nie jest powiedziane, kto go rozpoczął. Kramera bardziej interesuje powolny proces czekania na zagładę. Jest ona nieunikniona, a jedyny promyk nadziei gaśnie bardzo szybko.
„Ostatni brzeg” to tak naprawdę film psychologiczny, ukazujący jak jednostki stawiają czoło nadchodzącej śmierci. Kramer obserwuje ich codzienne życie: z jednej strony niedobory paliwa i nerwowe wyczekiwanie na prognozę pogody (radioaktywne powietrze niesione jest przez prądy powietrzne); z drugiej, życie towarzyskie, praca i chęć zachowania normalności jak najdłużej. Wszystko to jednak podszyte jest strachem, wyczuwalnym przez cały film. Właśnie to zestawienie jest najbardziej interesującym elementem filmu. Nie ma dramatycznej walki o przetrwanie, gorączkowego poszukiwania schronienia czy lekarstw. Ludzkość sprowadziła na siebie zagładę, a bohaterowie filmu mieli to (nie)szczęście, że nie zginęli od razu. Czas mija jednak nieubłaganie i w końcu każdy z nich będzie musiał zdecydować, co zrobić w obliczu nadciągającej śmierci. Kramer przedstawia te przygotowania beznamiętnie – ot kolejny dzień: praca, wypoczynek na plaży, odebranie wydawanych przez rząd tabletek z trucizną. Kiedy w ostatniej scenie widać puste ulice Melbourne, a wszyscy w taki czy inny sposób odebrali sobie życie, by uniknąć męczarni wywołanych chorobą popromienną, widzowie mieli świadomość, że wszystko zostało przekreślone. Nigdy więcej nie będzie wyścigów samochodowych, łowienia ryb, pikników. Dorośli nie zestarzeją się, dzieci nie dorosną.
Wagi „Ostatniego brzegu” dowodziła premiera – odbyła się ona na wszystkich kontynentach (na Antarktyce też!) - w Nowym Jorku, Tokio, a nawet w Moskwie. I choć miejscami Kramer popada w zbytnią łopatologię, to sama perspektywa powolnego oczekiwania na nadchodzącą nieubłaganie śmierć robi wrażenie, nawet do dziś. Film pozostaje jednak zapomniany, głównie przez to, że 5 lat później Stanley Kubrick nakręcił swoje wiekopomne dzieło.
Mowa oczywiście o „Dr Strangelove: czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę”. Kubrick podszedł to tematu zupełnie odmiennie, kręcą czarną, nihilistyczną komedię. „Dr Strangelove” nie traktuje o samej zagładzie, lecz o tym, w jaki sposób została ona rozpoczęta. Otóż szalony generał w armii USA, powodowany paranoją, na własną rękę wysyła bombowce w kierunku Związku Radzieckiego, celem unicestwienia wrogiego mocarstwa. Zatrzymanie samolotów jest niemożliwe, stąd też rozpoczyna się akcja powstrzymania zbuntowanego wojskowego, przy jednoczesnej próbie zażegnania kryzysu na szczeblu politycznym.
Dzieło Kubricka jest zdecydowanie satyrą, próbą obśmiania skądinąd poważnej kwestii. Obrywa się wojskowym, których myślenie ogranicza się do potencjału wojskowego i przewidywanej liczby ofiar, niekompetentnym politykom i oderwanym od rzeczywistości naukowcom, ogarniętych obsesją na punkcie zweryfikowania swoich teorii odnośnie życia po globalnym konflikcie nuklearnym (swoją drogą, właściwie wszyscy bohaterowie filmu to mężczyźni, a sam film obfituje w mnóstwo fallicznej symboliki). Humor w „Dr Strangelove” jest oczywiście kwestią gustu (przyznaję, jestem jedną z niewielu osób, których nie rozbawił), niemniej jednak, Kubrick dotyka kilku interesujących kwestii. Pierwszą z nich jest zagadnienie odpowiedzialności za zarządzanie arsenałem nuklearnym. Czy powinno się je powierzyć ludziom, którzy nie są nieomylni (a w najgorszym przypadku kompletnie szaleni), czy maszynom (które teoretycznie są nieomylne, ale raz uruchomione nie zatrzymają się). Ta kwestia była z resztą podmiotem zagorzałej debaty, która powróciła 20 lat potem w filmie „Gry wojenne”. Kubrick porusza też teorię MAD (mutual assured destruction, czyli wzajemnie zagwarantowane zniszczenie), która w wypadku ataku nuklearnego ze strony jednego mocarstwa zakładała odwet na pełną skalę. W takim scenariuszu nie było żadnego zwycięzcy – i chociaż taka strategia miała stanowić skuteczny straszak przez rozpoczęciem konfliktu, to Kubrick zastanawia się nad bezsensownością tego rozwiązania. W „Dr Strangelove” konflikt nie zostaje rozpoczęty celowo, ale „Machina Zagłady” (org. Doomsday Machine), kontrolowana przez komputery i tak dokona ataku odwetowego. Choć z przymrużeniem oka, reżyser pokazuje bezsens patowej sytuacji w jakiej znalazła się ludzkość w okresie Zimnej Wojny i prężenia atomowych muskułów przez USA i ZSRR.
„Dr Strangelove” nawet po ponad pół wieku uznawany jest za jeden z najwybitniejszych filmów w dziejach kina, skutecznie przyćmiewając inne filmy z tego okresu. Tym większa szkoda, że wśród nich znajduje się niemal bliźniacza „Czerwona linia”.
Za kamerą stanął Sidney Lumet, przed – Henry Fonda, Walther Matthau i Frank Overton. Fabuła jest bardzo zbliżona do „Dr Strangelove” (twórcy powieści, na których powstały oba filmy spotkali się zresztą swego czasu w sądzie). Podobnie jak u Kubricka, za atak na ZSRR odpowiada błąd techniczny, a odwołanie ataków na skutek protokołów bezpieczeństwa jest niemożliwe. W „Czerwonej linii” również przedstawione zostają gorączkowe przygotowania wojskowych do potencjalnych kierunków rozwoju sytuacji, jak i rozmowy na szczeblu politycznym.
Tyle, że w „Dr Strangelove” wszystko było podlane czarnym humorem i satyrą, zaś Lumet rozgrywa film na poważnie, ukazując całą grozę sytuacji. Zamiast ekscentrycznego i (zapewne szalonego) tytułowego bohatera mamy doktora Groeteschele (Matthau), cynicznego i pozbawionego złudzeń, w pewnym stopniu wręcz brzydzącego się własnych teorii, choć zdającego sobie sprawę, że wybuch konfliktu udowodni, że są one prawdziwe. Zamiast niezbyt kompetentnego Merkina Muffleya mamy bezimiennego prezydenta (Fonda), który desperacko usiłuje nawiązać porozumienie ze swoim radzieckim odpowiednikiem (rewelacyjna scena, kiedy prezydent prosi tłumacza o analizę języka, którego używa premier). Zamiast komicznej grupy pilotów, z których jeden dosłownie ujeżdża spadającą bombę (kolejny falliczny symbol), mamy samotnego pilota (Edward Binns), który nawet wiadomość od żony uznaje (po długich rozterkach) za podstęp Rosjan. „Czerwona linia” unikała jakichkolwiek komicznych elementów, stawiając na realizm: małe, zamknięte pomieszczenia, zbliżenia na poważne oblicza aktorów i napięcie rosnące aż do wyjątkowo gorzkiego finału, w którym wojny udało się uniknąć, choć za straszliwą cenę.
Pomimo różnic w tonie obu filmów, zarówno „Dr Strangelove” jak i „Czerwona linia” ukazywały lęki powodowane zagrożeniem zagładą nuklearną i stawiały podobne pytania: kto powinien mieć kontrolę na arsenałem nuklearnym? Maszyny, podlegające usterkom, czy ludzie z ich emocjami, które zaburzały osąd sytuacji? Jak długo MAD będzie działał odstraszająco, zanim doprowadzi do całkowitego unicestwienia rasy ludzkiej? Obraz odmalowywany przez twórców filmowych w owym czasie przedstawiał ludzkość zapędzającą samą siebie w kozi róg. Stworzenie bomby atomowej otworzyło drzwi do wyścigu zbrojeń, który nigdy się nie zakończy. Mocarstwa mogą tylko brnąć głębiej i głębiej, aż do totalnej anihilacji.
Lata 70. zweryfikowały jednak te przewidywania. Richard Nixon, wraz ze swoją polityką odprężenia doprowadził do złagodzenia sytuacji, a filmowcy, zdawało się, przepracowali już traumę kryzysu kubańskiego. Rzeczywiście, filmów o tej tematyce w owej dekadzie powstało niewiele i były one głównie z nurtu post-apo. Ale lęki te powróciły wraz z objęciem urzędu prezydenta przez Ronalda Reagana.
Część druga - za tydzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz