W ruchu
„Licorice Pizza” (2022, reż. Paul Thomas Anderson)
W obecnym trendzie na nostalgię w kinie i serialach możemy też dostrzec pewien podgatunek tego rodzaju opowieści, a mianowicie modę na powrót do dzieciństwa i młodości i opowieści autobiograficzne. Czasom dawno minionym przyglądał się już Tarantino w „Pewnego razu w… Hollywood”, Kenneth Branagh powracał do lat 60. w „Belfaście”, a o swojej rodzinie z zaskakującą szczerością opowiadał Steven Spielberg w „Fablemanach”. Ale nikomu nie udało uchwycić tego ulotnego czasu, kiedy świat leży u twoich stóp i osiągnąć można wszystko oraz niezwykłego upojenia szczenięcą miłością, jak Paulowi Thomasowi Andersonowi w „Licorice Pizza”.
„Cześć, piękna.
Cześć, przystojniaku.”
„Licorice Pizza” opowiada o perypetiach Gary’ego Valentine’a (Cooper Hoffman), nastoletniego aktora i przedsiębiorcy, który poznaje i zakochuje się w Alanie Kane (Alana Haim), asystentce fotografa. Anderson przedstawia ich losy na tle Los Angeles lat 70., barwnego okresu imprez, show-biznesu, polityki i kryzysów energetycznych.
Ciężko opowiadać jest o fabule jako takiej. W „Licorice Pizza” rzeczy się po prostu dzieją. Bez ładu i składu (z przynajmniej pozornie) bohaterowie zajmują się najróżniejszymi sprawami, od sprzedaży łóżek wodnych, poprzez kampanię wyborczą, na salonie pinballu kończąc. Trzyaktowa struktura (jeśli w ogóle jest), jest jedynie słabo widocznym szkieletem, na którym cały film się opiera. I jest to właśnie jeden z tych elementów, które czynią „Licorice Pizza” tak genialnym. Zawiązane akcji odbywa się szybko – Gary, jakby trafiony piorunem, zakochuje się w Alanie już od pierwszego wejrzenia i od razu zaprasza ją na randkę. Nie ma flirtowania, powolnego nawiązywania relacji – od razu wypływamy na głębokie wody. Faza konfliktu również odbiega od standardów. Owszem, pojawia się, ale nie jest on jeden, centralny. Wręcz przeciwnie – Gary i Alana ciągle o coś się kłócą, spierają, docinają sobie nawzajem. Oddalają i zbliżają się do siebie raz za razem. Rozwiązanie również jest nagłe, gwałtowne, stanowiące nawiązanie do komedii romantycznych, które kończą się w momencie pocałunku dwojga zakochanych. Oczywiście można zadać sobie pytanie, czy związek głównych bohaterów przetrwa (raczej nie, jak to bywa z pierwszymi miłościami), lecz dla nich nie ma to znaczenia.
Anderson nie podszedł bowiem do fabuły „akademicko”, rozpisując fabułę według klasycznego klucza. Wręcz przeciwnie, uchwycił intensywność młodzieńczych lat. Wszystko dzieje się od razu, nagle, bez wytchnienia. Zarówno Alana, jak i Gary (ten ostatni w szczególności, z milionem pomysłów na nowe biznesy na sekundę) nie myślą, co będzie jutro. Żyją chwilą obecną – nieważne, że Gary dopiero co zobaczył Alanę – pragnie z nią być. Nie ważne, że pokłócili się o znów o coś – za chwilę znów będą ze sobą rozmawiać. Nie ważne, że ich pocałunek na koniec filmu być może stanie się za kilka lat odległym wspomnieniem – liczy się tylko ta chwila, kiedy oboje chcą być ze sobą.
W „Licorice Pizza” bohaterowie wciąż są w ruchu. Biegną, jadą na rowerach, lecą samolotem, prowadzą ciężarówkę (kryzys paliwowy ukazany w filmie jest dla Andersona tu pretekstem do cudownego humoru). Z targów na komisariat. Z LA do Nowego Jorku i z powrotem. Rano i późną nocą. Szukając stacji benzynowej, uciekając przed rozpasanym producentem filmowym. Dla Gary’ego i Alany to bez znaczenia. Są młodzi, pełni życia i energii. Dynamicznie pracując kamerą, Michael Bauman i sam Anderson śledzą ich szerokimi autostradami i wąskimi, krętymi uliczkami Beverly Hills aż do finału, kiedy usta dwojga zakochanych, oświetlonych reflektorami, spotykają się w pocałunku.
„Nie pójdę z tobą na randkę. Masz 12 lat.
Bardzo śmieszne. Mam 15 lat.”
Anderson nie zatrzymuje się jednak na samej żarliwości uczucia, jakim obdarzają się Gary i Alana. Dostrzega w ich relacji coś pięknego, niewinnego i prawdziwego. Ironią w pewnym sensie jest to, że Alana jest starsza od Gary’ego aż o 10 lat. Ale ten zabieg pozwala umiejscowić ją pomiędzy dwoma końcami skali wiekowej mężczyzn (a właściwie chłopców), z jakimi ma do czynienia przez cały film.
Gary to pod wieloma względami smarkacz, często nieliczący się z uczuciami innych egoista. Fakt, jest nadzwyczaj samodzielny jak na swój wiek (jaki inny piętnastolatek odwiedza regularnie hollywoodzkie restauracje, i sprzedaje wodne materace?), ale bardziej polega na własnej charyzmie; bardziej działa, niż myśli. Zupełnie nie przejmuje się tym, czy mu się uda, czy nie – najwyżej spróbuje raz jeszcze, z czymś innym. Alan dostrzega jednakże w nim szczerość jego uczucia. Wie, że jest niedoświadczony i jest skłonna okazać wyrozumiałość dla jego niedojrzałości.
Zwłaszcza, że Anderson nie maluje w najlepszym świetle innych przedstawicieli płci męskiej z jakimi do czynienia ma Alana w trakcie trwania filmu. Jack Holden (ledwo zamaskowany William Holden, w interpretacji Seana Penna) bardziej zainteresowany jest odgrywaniem scen ze swoich starych filmów i udowadnianie wszystkim dookoła, że pomimo podeszłego wieku nadal może wykonywać własne popisy kaskaderskie. Z kolei Joel Wachs (Benny Safdie), kandydat na burmistrza, może i jest odpowiedzialnym idealistą, ale ukrywa swój homoseksualizm przed opinią publiczną i nie waha się wykorzystać do tego Alany. Najskrajniejszym jednak przykładem pozostaje Jon Peters (Bradley Cooper, w roli życia!). O ile Gary stara się eksponować (nieudolnie z resztą) swoją męskość, to ewidentnie robi to na pokaz, starając się ukryć swój brak pewności siebie. Peters z kolei robi to zupełnie na serio. Jeśli kiedykolwiek w kinie idealnie obśmiano toksyczną męskość, to właśnie przy użyciu jego postaci (na marginesie, sam Peters po obejrzeniu filmu stwierdził, że w rzeczywistości był jeszcze gorszy). Nachalne podrywanie (nie oszczędza ani Alany, ani przypadkowych tenisistek na ulicy bladym świtem), pomiatanie wszystkimi dookoła, słowna i fizyczna agresja (rewelacyjna scena na stacji benzynowej). Peters jest niczym pies, obsikujący wszystko i wszystkich dookoła, znacząc swoje terytorium.
Dorośli mężczyźni okazują się więc być dużymi dziećmi, małymi zakompleksionymi chłopcami, którzy sprowadzają Alanę do roli biernego widza, przedmiotu, albo najzwyczajniej w świecie podboju seksualnego. Gary, przy całym swoim maczyźmie, na ich tle prezentuje się niewinnie, jako ktoś, kto jeszcze nie dojrzał, ale nadal ma na to czas. Relacja głównych bohaterów zostaje więc przedstawiona, pomimo swoich niedoskonałości, jako coś czystego i szczerego.
Pod wieloma względami Anderson uciekł od utartych schematów przedstawiania młodości na ekranie. Nie tylko nie odwoływał się dosłownie do własnego dzieciństwa (Gary jest oparty na Garym Goetzmanie), nie skupiał się na rodzinie i konfliktach wewnątrz niej, nie rozkochiwał się w detalach takich jak kostiumy czy scenografia (co nie znaczy, że nie są obecne). Wręcz przeciwnie, sercem „Licorce Pizza” są ulotne, lecz intensywne uczucia, nierozerwalnie związane z młodością – intensywność i tempo przeżyć, poczucie niezwyciężenia. I absolutne piękno ułomnej, szczenięcej miłości.