Amerykańska tragedia
„Nixon” (1995, reż. Oliver Stone)
Biografie przeszły dość sporą ewolucję przez ostatnie kilkanaście lat. Od „Jak zostać królem” skupiały się raczej na okresie kluczowym dla głównej postaci i przedstawiały ją właśnie w tej przełomowej chwili. Z drugiej strony, podmioty tych biografii często były też pokazywane z perspektywy innych („Ja i Orson Welles”, „Mój tydzień z Marylin”). Filmy, przedstawiające życie od młodości do śmierci, jak chociażby „Gandhi” czy „Malcolm X” właściwie wyszły z mody (czy „Oppenheimer” jest być może zwiastunem powrotu do tego trendu?). Jedną z tych właśnie „epickich” biografii jest „Nixon”, opowiadająca o życiu 37-go prezydenta USA, jedynego, który zrzekł się piastowanego stanowiska. Biografią, i czymś o wiele, wiele więcej.
„Sensem demokracji jest to, że syn sklepikarza może zostać prezydentem.”
„Nixon” jako biografia to kawał filmu. Dosłownie. Trwa ponad 3 godziny, a Stone przedstawia w niej dzieciństwo tytułowego bohatera, początki jego kariery politycznej, odejście z polityki i powrót do niej, wreszcie afera Watergate, rozwijająca się coraz bardziej, i odejście z urzędu prezydenta w niesławie. Na ekranie przewijają się postaci, które wówczas znane były każdemu: Bob Haldeman i John Erlichman, Henry Kissinger, gen. Alexander Haig, J. Edgar Hoover. Widzimy kluczowe momenty z kariery Nixona, jego słynne przemówienia, konferencje prasowe, spotkania z Mao i Breżniewem.
Stone nie opowiada tej historii chronologicznie – zaczyna od Watergate, przedstawiając w międzyczasie skromne dzieciństwo i młodość, śmierć brata oraz wielki powrót do polityki zakończony wygranymi wyborami prezydenckimi (znów, w pewnym sensie struktura „Oppenheimera” bardzo przypomina ten film). Watergate staje się zresztą swoistą klamrą – widząc młodość bohatera wiemy już, jak potoczą się jego losy i jakim skandalem (toczącym się równolegle na innej płaszczyźnie czasowej) się zakończą. Stone, wraz z Christopherem Wilkinsonem i Stephenem J. Rivelem nie wkładają jednak tyle historii w scenariusz pro forma, ale by pokazać, jak życie uformowało jednego z najbardziej skomplikowanych polityków ubiegłego wieku.
„Ludzie umierają, bo nie dostał się do drużyny footballowej.”
Zaskoczeniem może być, że tak zatwardziały lewicowiec jak Stone potraktował republikańskiego prezydenta z tak dużą dozą wyrozumiałości. Nixon staje się postacią tragiczną, na miarę szekspirowskiego bohatera, czy Charlesa Kane’a (sam film zresztą obudowany jest odniesieniami do tych dzieł) – kimś, kto osiągnął szczyt, by spaść z niego z powodu własnej hamarti. Ciekawym zabiegiem było, na co zwrócił uwagę Jerzy Płażewski1, osadzenie Anthony’ego Hopkinsa w tytułowej roli. Hopkins nie wygląda jak Nixon, nie mówi jak Nixon, ale pozwoliło to zdjąć pewne odium z postaci historycznej. Widzimy więc postać filmową, udręczonego człowieka – i dopiero na sam koniec filmu, kiedy pokazany zostaje prawdziwy Nixon na fragmencie kroniki filmowej, widzowie zadają sobie pytanie: „Ten biedny, zakompleksiony człowiek i znienawidzony, okryty hańbą prezydent to jedna i ta sama osoba?”
Nixon w tym filmie to ofiara braku poczucia własnej wartości. Wychowany w surowej rodzinie Kwakrów, karany za najmniejsze przewinienia, wielokrotnie wraca zresztą w filmie do swych rodziców. Studia na mniej prestiżowym uniwersytecie wywołały w nim nienawiść do elit z Harvardu. Szczególną traumą była przegrana z Johnem F. Kennedym, który dla Nixona stał się swego rodzaju nemezis – przystojny, uwielbiany przez ludzi, za czym tak rozpaczliwie Nixon tęsknił. W szczytowym momencie afery Watergate, Nixon, stojący przed portretem Kennedy’ego mówi: „Kiedy patrzą na ciebie, widzą to, czym chcieliby być. Kiedy patrzą na mnie, widzą, to czym są.”.
Nie oznacza to oczywiście litości – Stone nie wybiela Nixona, ukazując go jako mściwego, małostkowego człowieka, który wszystko traktuje w kategoriach osobistych, rywalizację polityczną jako personalne ataki na siebie, a własne braki kompensuje sobie bombardowaniem Kambodży. Nie odmawia mu jednak człowieczeństwa, stara się zrozumieć. W dzisiejszych czasach i klimacie politycznym to rzadkość. Tyle, że tragizm głównego bohatera nie wynika tylko z jego własnych słabości, ale też mrocznych sił otaczających Nixona.
„Nazwała to dzikim zwierzęciem.”
W „Nixonie” Stone powraca do motywu „kompleksu przemysłowo-zbrojeniowego”, który poruszał już, mniej lub bardziej bezpośrednio w poprzednich filmach. Kompleksu, który rozrósł się tak bardzo, że stawia opór wszelkim próbom zmiany. Dla Stone’a system polityczny Stanów Zjednoczonych jawi się jako otchłań, niszcząca i psująca wszystko i wszystkich, którzy zbliżą się do niej za bardzo. Już w jego kontrowersyjnym „JFK” ten system miał być rzekomo odpowiedzialny za śmierć Kennedy’ego, który usiłował zmienić go od środka. Oczywiście na ile teorie Stone’a były prawdziwe to temat na osobną dyskusję, ale nawet traktując ten motyw nieco ogólniej, Stone stawia ciekawe pytania na temat istoty polityki. Nixona nie niszczą tylko jego własne kompleksy, ale udział w amerykańskiej polityce sam w sobie.
Przez cały film przewija się motyw inwazji na Zatokę Świń – nie jest powiedziane wprost, ale Stone sugeruje, że owa operacja przekształciła się w coś, czego nie dało się kontrolować. W wersji reżyserskiej można zobaczyć scenę spotkania Nixona z ówczesnym szefem CIA, Richardem Helmsem (genialny Sam Waterston). Helms jawi się nie tyle jako osoba, ale niemal wyższy byt, rozumiejący rzeczywistość na zupełnie innym poziomie niż Nixon. Ktoś, kogo ta otchłań pochłonęła już dawno. Helms, opowiadając o tych wydarzeniach, mówi: „Jak pan wie, było to coś unikalnego. Nie tyle operacja, co byt organiczny. Rósł. Zmieniał kształt. Nabrał apetytu.”.
Stone ukazuje w „Nixonie” rozległą pajęczynę powiązań: FBI, CIA, rząd, doradców, członków gabinetu Nixona. I wreszcie jego samego, tkwiącego w tym wszystkim po same uszy, nie będącego w stanie doprowadzić do zmiany jako takiej. W jeszcze innej scenie, w której Nixon nocą spotyka się ze protestującymi studentami, ów system wprost nazwany zostaje bestią. Nixon, zaskoczony potem własną szczerością, przyznaje wprost: „(…) ponieważ rozumiem system, wierzę, że (…) potrafię go kontrolować. Może nie w pełni, ale ujarzmić go na tyle, żeby zrobić trochę dobrego.”. Owszem, Nixon może i rozumie ten system, ale nie tylko nie potrafi go ujarzmić, lecz również wyzwala on w nim najgorsze instynkty. Nixona spowija wszechogarniający mrok (dosłownie: autor zdjęć, Robert Richardson, przedstawia Biały Dom jako pogrążone w ciemnościach miejsce, niemal nawiedzone przez duchy przeszłości, uosobionej przez portrety poprzednich prezydentów).
Otchłań wciąga go, doprowadzając do upadku. Stone nie bierze tu pod uwagę politycznej przynależności. System nie dyskryminuje. Albo można pozwolić mu się skorumpować (jak to zrobili Helms czy Hoover), albo zostaje się unicestwionym, w taki czy inny sposób.
„Nixon” to film, który sprawdza się tak naprawdę na 3 poziomach. To znakomita biografia i film historyczny, ukazujący życie jednego z najbardziej skomplikowanych postaci amerykańskiej polityki na tle burzliwych lat 60. i 70. ubiegłego wieku. To poruszający portret psychologiczny postaci iście tragicznej, upadającej przez własne słabości. To intrygujący portret systemu politycznego, pesymistyczny i krytyczny wobec potężnych sił, które blokują wszelkie zmiany. Życie i upadek Richarda Nixona, prawdziwie amerykańska tragedia.
1 „Historia filmu 1895-2005”, s. 616
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz