Cierpienie małych dzieci
„Guillermo del Toro: Pinokio” (2022, reż. Guillermo del Toro i Mark Gustafson)
Po „Anorze” i jej odwróconej do góry nogami historii Kopciuszka, w dzisiejszym wpisie rzucimy okiem na kolejną, znaną każdemu baśń, która uwspółcześniona została przez kolejnego oryginalnego twórcę filmowego. Mowa o „Pinokiu” widzianego okiem Guillermo del Toro. Połączenie klasycznej opowieści o krnąbrnej kukiełce, która pragnęła być prawdziwym chłopcem wraz z wizją jednego z najbardziej przewrotnych reżyserów obecnych czasów stanowi kolejny dowód na to, że baśnie żyją, kiedy się je opowiada, modyfikuje, a wręcz nagina do własnej interpretacji. I jak istotne jest to dla współczesnego odbiorcy.
„Chcę opowiedzieć wam historię. Wydaje się wam, że ją znacie, ale tak nie jest.”
Tymi słowami film rozpoczyna Świerszcz, i jakże znamienne są to słowa. Historię Pinokia kojarzy chyba każdy, nawet jeśli nie z pierwotnego źródła, to jest powieści Carlo Collodiego, to z niezliczonych wersji – od słynnej wersji disneyowskiej (melodia z piosenki z filmu po dziś dzień słyszana jest na początku każdego filmu studia) po źle przyjętą interpretację Roberta Benigniego (w której to 50-letni aktor grał „nowo narodzonego” chłopca). Ale faktycznie, wersji del Toro nie był w stanie sobie wyobrazić chyba nikt, poza samym twórcą.
Owszem, „Pinokio” rozpoczyna się tak samo, jak inne wersje historii – ubogi cieśla Gepetto (David Bradley), dręczony samotnością, struga z drewna kukiełkę, mającą dotrzymać mu towarzystwa. Pinokio (Gregory Mann), bo tak na imię kukiełce, ożywa, rozpoczynając długą podróż ku człowieczeństwu. Del Toro przeniósł jednak akcję filmu w czas 20-lecia międzywojennego, gdzie we Włoszech faszyzm stał się już ugruntowanym ustrojem politycznym, zaś cień nacjonalizmu i nadchodzącej (oraz ubiegłej) wojny wisi nad wydarzeniami ukazanymi w jego dziele. Nie jest to pierwszy raz w jego karierze, kiedy reżyser opowiadał baśnie w epoce współczesnej, wystarczy wspomnieć tu „Labirynt Fauna” czy Kształt wody” dziejące się odpowiednio w latach 40. i 60. ubiegłego wieku. I jest to pierwsza ze znaczących zmian, jakich del Toro dokonał.
„Jego nos nie urósł, kiedy nazwał mnie ciężarem.”
Dla mojego pokolenia, które wyrosło na ugrzecznionych i złagodzonych wersjach baśni robionych przez studio Disney, zapewne szokiem było zapoznanie się z ich literackimi pierwowzorami, obfitującymi w przemoc; mrocznych i niekiedy bez szczęśliwego zakończenia.
„Pinokio” do takich co prawda nie należał (choć i tam można było znaleźć całkiem przerażające fragmenty – celowo zresztą umieszczone), ale del Toro, oddając hołd legendom i opowieściom chociażby autorstwa braci Grimm, uczynił swego „Pinokia” bajką zdecydowanie nie dla dzieci.
Nie chodzi tylko o stronę wizualną, choć nie można zaprzeczyć, że jest to istotny element w kreowaniu klimatu filmu. Sam tytułowy bohater zdecydowanie nie przypomina sympatycznego pajacyka, lecz patykowatego potworka. Z kolei postaci ludzkie, dzięki niemal karykaturalnym projektom w połączeniu z animacją poklatkową zyskują na wpół realny, na wpół koszmarny wygląd.
Ale ów mrok dominuje przede wszystkim w warstwie fabularnej. Już samo pochodzenie Pinokia ustanawia motyw przewodni filmu, jakim jest cierpienie. Otóż Gepetto, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią swego biologicznego syna, pod wpływem alkoholu struga z drewna pacynkę i wypowiada życzenie, by ożyła. Główny bohater staje się zatem owocem nie autentycznej tęsknoty, lecz nieprzepracowanej traumy, która znalazła ujście w pijackim amoku. Gepetto nie jest też przedstawiony jako sympatyczny staruszek, ale ktoś, kogo zdecydowanie przerasta rola ojca wyjątkowo krnąbrnego „dziecka”.
„Nie lubię tych kukiełek. Zastrzelić go. I spalić to wszystko.”
I właśnie w tej kwestii reżyser wchodzi w polemikę z literackim pierwowzorem. Do dziś pamiętam z dzieciństwa, jak to opowieść o Pinokiu stanowiła przestrogę przed nieposłuszeństwem, łamaniem zasad i zbytnią lekkomyślnością. Ale u del Toro świat dorosłych ukazany zostaje bez podziału na dobrych i złych, a raczej jako ponure i nieprzyjazne dzieciom miejsce. Jak najbardziej, nadal mamy „typowe” czarne charaktery pokroju Hrabiego Volpe (odpowiednik Lisa i Właściciela Cyrku). Lecz i samemu Gepetto daleko jest, jak już wspomniałem, do idealnego ojca. Zaś fakt, że del Toro umiejscowił akcję filmu w faszystowskich Włoszech, przewraca całą ideę posłuszeństwa do góry nogami (nawiasem mówiąc, polecam zestawienie tego filmu z wyżej wspomnianym „Labiryntem Fauna”).
Dzieło Collodiego stanowiło pochwałę na rzecz autorytetów. Ale co, jeśli owe autorytety są albo złamane (Gepetto), albo wręcz niegodne naśladowania (władze, postać faszystowskiego Podesty, będącego z kolei odpowiednikiem Woźnicy)? „Pinokia” można zatem rozpatrywać na dwa sposoby.
Po pierwsze, jako uznanie prawa dziecka do samostanowienia (przy całej bolesności tego procesu). To, co Collodi uznawał za brak posłuszeństwa i dyscypliny, u del Toro z kolei urasta do rangi zdrowej autonomii. Jak bowiem uznać dorosłych za wzór do naśladowania, skoro sami są pełni wad, hipokryzji, a niekiedy wręcz źli? Czy krnąbrność Pinokia jest zatem czymś naturalnym, wręcz właściwym z punktu widzenia moralności? Przez ponad wiek od publikacji literackiego pierwowzoru, dyskusja nad prawami dzieci, ich autonomią i karami za złe zachowanie (w tym cielesnymi) toczyła się intensywnie (i nadal toczy). „Pinokio” autorstwa del Toro jest odbiciem tejże debaty nad pozycją dzieci w społeczeństwie i zmian, jakie zaszły, odkąd Collodi opiewał cnotę posłuszeństwa i piętnował łamanie reguł.
Po drugie, skoro o regułach mowa, film czytać można też na poziomie politycznym, jako że w przewrotny sposób ukazuje zgubne skutki właśnie ślepego posłuszeństwa. Najbardziej uderzającymi zmianami stają się bowiem występy cyrku kukiełek (wystawiające propagandowe przedstawienia dla najmłodszych), oraz zastąpienie Wyspy Zabaw obozem treningowym dla faszystowskiej młodzieży. To bodaj najdobitniejsza (i najstraszniejsza) scena obrazująca, jak dzieci (i nie tylko), ślepo podążające za rozkazami i prawem, stają się nie osłami, lecz mięsem armatnim w służbie dyktatury. Del Toro piętnuje zatem ów konformizm i brak krytycznego myślenia – dając nam do zrozumienia, że jakkolwiek irytujące nieposłuszeństwo może się wydawać, jego zdrowa dawka lepsza jest niż poddanie się autorytetom. Pinokio, nawet jeśli wiedziony krnąbrnością i naiwnością, a nie ideałami, daje prztyczka w nos reżimowi Mussoliniego (i jemu samemu, w jednej z najzabawniejszych scen filmu). Jak więc zatem należy ocenić jego zachowanie? Del Toro zdaje się odpowiadać, że skoro sami dorośli wychwalają opór wobec niesprawiedliwych reguł, to nie powinni karać dzieci, za sprzeciwianie się dorosłym (bo przecież relacja władza – obywatel/poddany wygląda bardzo podobnie).
Pinokio staje się ostatecznie człowiekiem. Osiąga to jednak nie poprzez bycie grzecznym (czytaj: uległym i posłusznym) chłopcem, lecz w wyniku wypracowania swoich własnych zasad moralnych, poprzez doświadczanie cierpienia i stykaniu się z cierpieniem innych. I właśnie ten morał wybrzmiewa u del Toro tym głośniej, że odrzuca dydaktyzm Collodiego i proste reguły, jakimi poddać się muszą dzieci. Wychwalając autonomię, kwestionowanie autorytetów i polemizując z literackim pierwowzorem, stworzył własną, autorską wersję klasycznej baśni. A w okresie rosnącego autorytaryzmu i tak zwanych miękkich dyktatur, jest to zaiste „Pinokio” na miarę naszych czasów.