Paliwo
„The Social Network” (2010, reż. David Fincher)
Żyjemy w erze mediów społecznościowych. Kiedy mniej więcej 20 lat temu po raz pierwszy pojawiły się portale, na których mogliśmy wchodzić w interakcje w świecie online, większość przekonana była, że zmieni to świat i komunikację na lepsze. Rzecz jasna tak się nie stało. W latach 20. obecnego wieku - zwłaszcza po pandemii - widzimy, jak wiele zagrożeń niosą portale społecznościowe: wyobcowanie, rozpad więzi społecznych, cyberprzemoc, dezinformacja. Jest to więc idealny czas aby powrócić do pewnego filmu, który uchwycił ów punkt zwrotny, a jednocześnie przewidział, jak bardzo nasz świat się zmieni. Mowa oczywiście o „The Social Network” Davida Finchera.
„-Strona miała 2 200 wejść w dwie godziny?
-Tysiące.
-Słucham?
-22 tysiące.”
Film przedstawia kulisy powstania Facebooka. Mark Zuckerberg (Jesse Eisenberg), ambitny, choć zakompleksiony student Harvardu niejako przez przypadek wpada na pomysł założenia portalu społecznościowego, który na przestrzeni lat wyewoluuje w Facebooka, którego znamy i z którego korzystamy. Rzecz jasna nie przebiegło to wszystko gładko – Zuckerberg, co jest główną osią fabularną, musiał mierzyć się z groźbami procesów sądowych o kradzież pomysłu na portal i nieuczciwe zmniejszanie udziałów w spółce.
We wpisach na moim blogu wielokrotnie zdradzałem słabość do filmów, które uchwytywały pewien zeitgeist – czy to lata 50. w Quiz Show, czy 80. w Telepasji. „The Social Network” sięga najbliżej, bo do lat, które wiele z nas pamięta, choć może nie byliśmy świadomi wpływu, jaki wydarzenia przedstawione w filmie wywrą na na świat. Fincher, wraz z ze scenarzystą Aaronem Sorkinem, który napisał scenariusz na podstawie książki Bena Mezricha „Miliarderzy z przypadku”, dostrzegli jednak, jak ogromne zmiany, na dobre i złe, przyniesie powstanie Facebooka.
Po pierwsze, udało im się uchwycić, jak chęć uczestniczenia w życiu innych i dzielenia się własnym zawładnie umysłami milionów osób na całym świecie. Jak argumentuje Mark, na Facebooku ludzie będą mogli robić wszystko to, co na kampusie – rozmawiać, wchodzić w interakcje, dowiadywać się o wydarzeniach z życia innych, a wszystko to, bez ruszania się sprzed laptopa. Człowiek to istota społeczna, pragnąca być zauważaną (i docenianą – o tym później). Z czasem strona zaczyna nabierać nowych funkcji – jak choćby status związku. Przy czym twórcy filmu dostrzegają, jak wielki wpływ będzie miało to na relacje międzyludzkie, co świetnie widać w scenie awantury, jaką Eduardo Saverinowi (Andrew Garfield), jednemu z głównych bohaterów filmu i współzałożycieli Facebooka zrobi jego dziewczyna. Tylko dlatego, że jego status nadal głosił, że był singlem.
„Ma pan minimalną część mojej uwagi. Całą resztę poświęcam biurom Facebooka, w których moi koledzy i ja robimy rzeczy, do których nikt w tym pokoju, a zwłaszcza pan i pańscy klienci, nie ma wystarczającej inteligencji i kreatywności.”
Po drugie, „The Social Network” znakomicie pokazał pewien punkt zwrotny w historii, a mianowicie zmianę paradygmatu przedsięwzięć biznesowych. Wielokrotnie w filmie pokazane jest, jak przedstawiciele starszego pokolenia patrzą z pobłażaniem czy wręcz pogardą na internetowe projekty bohaterów filmu. A przecież w przeciągu kilku bądź kilkunastu lat to właśnie oni dorobią się miliardów na kontach, a algorytmy pisane na szybach akademików staną się fundacją naszego współczesnego życia, czy się nam to podoba, czy nie. Statecznym biznesmenom czy politykom przyjdzie oddać władzę nad światem grupkom rozmiłowanych w kodowaniu dzieciaków, pochylonych na klawiaturami komputerów.
Zuckerberg to outsider, wpisany niejako w elitaryzm charakterystyczny dla USA. Nie ma on szans na dołączenie do jakiegokolwiek z bractw, dających lepszy start, sieć kontaktów czy po prostu szacunek i podziw rówieśników. Zachwyt Marka budzi Sean Parker (Justin Timberlake), założyciel Napstera, który głównym bohaterem (i jego stroną) żywo się interesuje. Zuckerberg marzy z jednej strony o byciu jak Parker: popularny, uczestniczący w dzikich imprezach i rozchwytywany przez dziewczyny. Z drugiej strony (paradoks!) owe rzeczy w ostatecznym rozrachunku niewiele go interesują, a szczytem owego dążenia stają się wizytówki z napisem „Jestem prezesem, dziwko”. Koniec końców, Mark pozostaje na uboczu, odizolowany, ale i cierpliwie, w niemal ascetyczny sposób budujący swą potęgę.
Staje się on zatem, w przewrotny sposób, underdogiem, wbrew okolicznościom i na przekór możnym tego świata, wyrabiającym sobie swoją markę i zyskującym potęgę, o jakiej nikomu się wówczas nie śniło.
„Bracia Winklevoss nie pozywają mnie za kradzież własności intelektualnej. Pozywają mnie, bo po raz pierwszy w życiu coś nie poszło po ich myśli.”
Już samo to uczyniłoby z „The Social Network” pozycję obowiązkową. Ale Fincher i Sorkin czynią z filmu dzieło znacznie bardziej uniwersalne, sięgają po skomplikowane motywacje człowieka, pchające go, nie zawsze z właściwych powodów, ku wielkości.
Co jest naszym paliwem? Co nas motywuje? Czy jest to idealizm? Chęć czynienia świata lub siebie lepszymi?
Fincher i Sorkin odpowiadają na te pytania z cynizmem godnym lat dwutysięcznych. To, co motywuje niemal wszystkich bohaterów filmu do działania, to głęboko tkwiące zadry, ból, odrzucenie, niedopasowanie. W „The Social Network” Facebook rodzi się z zemsty. Oto Zuckerberg, odrzucony przez dziewczynę mści się na niej (i całej płci pięknej) tworzy porównywarkę urody kobiet, która po niedługim czasie stanie się portalem, z którego wielu z nas korzysta. Z kolei bracia Winklevoss (Armie Hammer, w podwójnej roli) długo będą zwlekać z działaniem. Dopiero przegrana w zawodach wioślarskich, zupełnie niemająca związku z ich sporem, stanie się kroplą, która przelała czarę goryczy.
Ciężko mi podać jakikolwiek inny film, który w tak znakomity sposób oddał, w jaki sposób ludzkie emocje, nierzadko negatywne, dają impuls do działania, który może zmienić świat. Najważniejsza jednak w tym kontekście pozostaje postać głównego bohatera. Zuckerberg w wykonaniu Eisenberga to jednostka aspołeczna – niemal stereotypowy nerd z lat 2000. Nie ma on nic wspólnego (poza brakiem podejścia do kobiet) ze swoimi protoplastami z lat 90. Nie nosi wielkich okularów z grubymi szkłami i koszuli w kratę z obowiązkową kieszonką na piersi, w której upchnięty jest kalkulator i kilka długopisów w plastikowym etui. Zuckerberg niemal stara się być dupkiem, jak gdyby jego pozbawione emocji i wrażliwości zachowanie stało się zbroją, chroniącą przed odrzuceniem, którego tak się boi. Tym większy podziw budzi to, w jak subtelny sposób odmalowano jego pragnienia – nierzadko wyrażane tęsknym spojrzeniem, refleksją, która przyszła za późno, rzuconą mimochodem uwagą.
W innym kontekście, „The Social Network” byłby opowieścią podnoszącą na duchu. Historią triumfu pomysłowego komputerowca, który wbrew przeciwnościom losu stworzył coś rewolucyjnego i dotarł na sam szczyt. Ale Fincher i Sorkin przepuszczają początki Facebooka przez cynizm dekady i bolesne tęsknoty ludzkiego serca, obdzierając je ze szczytnych ideałów. „The Social Network” to opowieść na lata – aktualna nie tylko ze względu na ogromną rolę mediów społecznościowych w naszym życiu i potęgę Marka Zuckerberga, ale również przez ukazanie ludzkich kompleksów, tkwiących głęboko niczym drzazgi – świetnego, lecz wyjątkowo gorzkiego paliwa.