niedziela, 29 czerwca 2025

The Social Network

 

Paliwo

 

The Social Network” (2010, reż. David Fincher)



Żyjemy w erze mediów społecznościowych. Kiedy mniej więcej 20 lat temu po raz pierwszy pojawiły się portale, na których mogliśmy wchodzić w interakcje w świecie online, większość przekonana była, że zmieni to świat i komunikację na lepsze. Rzecz jasna tak się nie stało. W latach 20. obecnego wieku - zwłaszcza po pandemii - widzimy, jak wiele zagrożeń niosą portale społecznościowe: wyobcowanie, rozpad więzi społecznych, cyberprzemoc, dezinformacja. Jest to więc idealny czas aby powrócić do pewnego filmu, który uchwycił ów punkt zwrotny, a jednocześnie przewidział, jak bardzo nasz świat się zmieni. Mowa oczywiście o „The Social Network” Davida Finchera.


-Strona miała 2 200 wejść w dwie godziny?

-Tysiące.

-Słucham?

-22 tysiące.”


Film przedstawia kulisy powstania Facebooka. Mark Zuckerberg (Jesse Eisenberg), ambitny, choć zakompleksiony student Harvardu niejako przez przypadek wpada na pomysł założenia portalu społecznościowego, który na przestrzeni lat wyewoluuje w Facebooka, którego znamy i z którego korzystamy. Rzecz jasna nie przebiegło to wszystko gładko – Zuckerberg, co jest główną osią fabularną, musiał mierzyć się z groźbami procesów sądowych o kradzież pomysłu na portal i nieuczciwe zmniejszanie udziałów w spółce.

We wpisach na moim blogu wielokrotnie zdradzałem słabość do filmów, które uchwytywały pewien zeitgeist – czy to lata 50. w Quiz Show, czy 80. w Telepasji. „The Social Network” sięga najbliżej, bo do lat, które wiele z nas pamięta, choć może nie byliśmy świadomi wpływu, jaki wydarzenia przedstawione w filmie wywrą na na świat. Fincher, wraz z ze scenarzystą Aaronem Sorkinem, który napisał scenariusz na podstawie książki Bena Mezricha „Miliarderzy z przypadku”, dostrzegli jednak, jak ogromne zmiany, na dobre i złe, przyniesie powstanie Facebooka.

Po pierwsze, udało im się uchwycić, jak chęć uczestniczenia w życiu innych i dzielenia się własnym zawładnie umysłami milionów osób na całym świecie. Jak argumentuje Mark, na Facebooku ludzie będą mogli robić wszystko to, co na kampusie – rozmawiać, wchodzić w interakcje, dowiadywać się o wydarzeniach z życia innych, a wszystko to, bez ruszania się sprzed laptopa. Człowiek to istota społeczna, pragnąca być zauważaną (i docenianą – o tym później). Z czasem strona zaczyna nabierać nowych funkcji – jak choćby status związku. Przy czym twórcy filmu dostrzegają, jak wielki wpływ będzie miało to na relacje międzyludzkie, co świetnie widać w scenie awantury, jaką Eduardo Saverinowi (Andrew Garfield), jednemu z głównych bohaterów filmu i współzałożycieli Facebooka zrobi jego dziewczyna. Tylko dlatego, że jego status nadal głosił, że był singlem.


Ma pan minimalną część mojej uwagi. Całą resztę poświęcam biurom Facebooka, w których moi koledzy i ja robimy rzeczy, do których nikt w tym pokoju, a zwłaszcza pan i pańscy klienci, nie ma wystarczającej inteligencji i kreatywności.”


Po drugie, „The Social Network” znakomicie pokazał pewien punkt zwrotny w historii, a mianowicie zmianę paradygmatu przedsięwzięć biznesowych. Wielokrotnie w filmie pokazane jest, jak przedstawiciele starszego pokolenia patrzą z pobłażaniem czy wręcz pogardą na internetowe projekty bohaterów filmu. A przecież w przeciągu kilku bądź kilkunastu lat to właśnie oni dorobią się miliardów na kontach, a algorytmy pisane na szybach akademików staną się fundacją naszego współczesnego życia, czy się nam to podoba, czy nie. Statecznym biznesmenom czy politykom przyjdzie oddać władzę nad światem grupkom rozmiłowanych w kodowaniu dzieciaków, pochylonych na klawiaturami komputerów. 

 


 

Zuckerberg to outsider, wpisany niejako w elitaryzm charakterystyczny dla USA. Nie ma on szans na dołączenie do jakiegokolwiek z bractw, dających lepszy start, sieć kontaktów czy po prostu szacunek i podziw rówieśników. Zachwyt Marka budzi Sean Parker (Justin Timberlake), założyciel Napstera, który głównym bohaterem (i jego stroną) żywo się interesuje. Zuckerberg marzy z jednej strony o byciu jak Parker: popularny, uczestniczący w dzikich imprezach i rozchwytywany przez dziewczyny. Z drugiej strony (paradoks!) owe rzeczy w ostatecznym rozrachunku niewiele go interesują, a szczytem owego dążenia stają się wizytówki z napisem „Jestem prezesem, dziwko”. Koniec końców, Mark pozostaje na uboczu, odizolowany, ale i cierpliwie, w niemal ascetyczny sposób budujący swą potęgę.

Staje się on zatem, w przewrotny sposób, underdogiem, wbrew okolicznościom i na przekór możnym tego świata, wyrabiającym sobie swoją markę i zyskującym potęgę, o jakiej nikomu się wówczas nie śniło.


Bracia Winklevoss nie pozywają mnie za kradzież własności intelektualnej. Pozywają mnie, bo po raz pierwszy w życiu coś nie poszło po ich myśli.”


Już samo to uczyniłoby z „The Social Network” pozycję obowiązkową. Ale Fincher i Sorkin czynią z filmu dzieło znacznie bardziej uniwersalne, sięgają po skomplikowane motywacje człowieka, pchające go, nie zawsze z właściwych powodów, ku wielkości.

Co jest naszym paliwem? Co nas motywuje? Czy jest to idealizm? Chęć czynienia świata lub siebie lepszymi?

Fincher i Sorkin odpowiadają na te pytania z cynizmem godnym lat dwutysięcznych. To, co motywuje niemal wszystkich bohaterów filmu do działania, to głęboko tkwiące zadry, ból, odrzucenie, niedopasowanie. W „The Social Network” Facebook rodzi się z zemsty. Oto Zuckerberg, odrzucony przez dziewczynę mści się na niej (i całej płci pięknej) tworzy porównywarkę urody kobiet, która po niedługim czasie stanie się portalem, z którego wielu z nas korzysta. Z kolei bracia Winklevoss (Armie Hammer, w podwójnej roli) długo będą zwlekać z działaniem. Dopiero przegrana w zawodach wioślarskich, zupełnie niemająca związku z ich sporem, stanie się kroplą, która przelała czarę goryczy. 

 


 

Ciężko mi podać jakikolwiek inny film, który w tak znakomity sposób oddał, w jaki sposób ludzkie emocje, nierzadko negatywne, dają impuls do działania, który może zmienić świat. Najważniejsza jednak w tym kontekście pozostaje postać głównego bohatera. Zuckerberg w wykonaniu Eisenberga to jednostka aspołeczna – niemal stereotypowy nerd z lat 2000. Nie ma on nic wspólnego (poza brakiem podejścia do kobiet) ze swoimi protoplastami z lat 90. Nie nosi wielkich okularów z grubymi szkłami i koszuli w kratę z obowiązkową kieszonką na piersi, w której upchnięty jest kalkulator i kilka długopisów w plastikowym etui. Zuckerberg niemal stara się być dupkiem, jak gdyby jego pozbawione emocji i wrażliwości zachowanie stało się zbroją, chroniącą przed odrzuceniem, którego tak się boi. Tym większy podziw budzi to, w jak subtelny sposób odmalowano jego pragnienia – nierzadko wyrażane tęsknym spojrzeniem, refleksją, która przyszła za późno, rzuconą mimochodem uwagą.





W innym kontekście, „The Social Network” byłby opowieścią podnoszącą na duchu. Historią triumfu pomysłowego komputerowca, który wbrew przeciwnościom losu stworzył coś rewolucyjnego i dotarł na sam szczyt. Ale Fincher i Sorkin przepuszczają początki Facebooka przez cynizm dekady i bolesne tęsknoty ludzkiego serca, obdzierając je ze szczytnych ideałów. „The Social Network” to opowieść na lata – aktualna nie tylko ze względu na ogromną rolę mediów społecznościowych w naszym życiu i potęgę Marka Zuckerberga, ale również przez ukazanie ludzkich kompleksów, tkwiących głęboko niczym drzazgi – świetnego, lecz wyjątkowo gorzkiego paliwa.


niedziela, 15 czerwca 2025

Telepasja

 

Definiując dekadę, definiując ludzi


Telepasja” (1987, reż. James L. Brooks)



Lata 80. w kinie amerykańskim stały się odzwierciedleniem względnej politycznej i społecznej stabilizacji. Wojna w Wietnamie zakończyła się, a niepokoje wywołane aferą Watergate ucichły. Urząd prezydenta objął Ronald Reagan, rządzący dwie kadencje, zimna wojna dobiegała końca, zaś kapitalizm rozkwitał w najlepsze. Filmowcy skierowali zatem obiektywy kamer na coś zgoła innego niż kwestie geopolityczne.

Pojawił się nurt kina obyczajowego, nierzadko z zabarwieniem komediowym (najwyraźniej widownia chciała odpocząć po turbulencjach poprzedniej dekady). Kina, w którym kobiety (po drugiej fali feminizmu wyzwolone z ról gospodyń domowych i cieszące się już ugruntowanym wyzwoleniem seksualnym) i mężczyźni musieli przedefiniować swoje role, zarówno w związkach, jak i w miejscu pracy. Penny Marshall nakręciła „Dużego” w którym obserwowała ową dynamikę przez pryzmat kina fantasy, zaś Mike Nichols ukazywał mechanizmy międzyludzkiej wrogości w „Pracującej dziewczynie”. Był natomiast jeden film, który na warsztat wziął nie tylko interpersonalne relacje, ale też nadchodzące zmiany w mediach. Jego reżyserem był James L. Brooks, a filmem, o którym mowa, była „Telepasja”.


- Słuchajcie tego. Na Florydzie pozwalają kręcić moment egzekucji. Puszczacie nagranie kiedy włączają prąd w krześle?

- Jasne.

- Czemu nie?

- Absolutnie.”


Trójkę naszych głównych bohaterów Brooks pozwala nam poznać już w dzieciństwie. Tom Grunnick żali się tacie, że nic mu po byciu przystojnym, skoro ma problemy z nauką. Aaron Altman dostaje łomot od kolegów ze szkoły, po tym, jak nie przypadła im do gustu jego mowa pożegnalna na zakończenie roku. Jane Craig zaciekle wali w klawisze maszyny do pisania i urządza ojcu pogadankę, kiedy ten kazał jej iść spać. Kilkanaście lat później drogi całej trójki (granych odpowiednio przez Williama Hurta, Alberta Brooksa i Holly Hunter) przetną się, kiedy Tom zostaje zatrudniony jako prowadzący przez stację telewizyjną, w której Aaron jest reporterem, zaś Jane producentką. Jak nietrudno się domyśleć, ich skomplikowane relacje staną się główną osią fabularną filmu.

James L. Brooks karierę rozpoczął w telewizji, zdobywając swoje pierwsze szlify jako scenarzysta (ciekawostka, to właśnie Brooks w dwa lata po „Telepasji” stworzy serial znany całemu światu jako „Simpsonowie”). W 1983 reżyser szturmem wziął ekrany kin, kiedy to nakręcił „Czułe słówka”. Ukazując z lekkością i umiejętnie wyważoną dawką humoru i dramatu historię relacji matki z córką na przestrzeni lat udowodnił, że potrafi pokazać w przystępny, acz nie uproszczony sposób zawiłości ludzkiego serca.

Można jednak śmiało stwierdzić, że to właśnie „Telepasja” była jego szczytowym osiągnięciem pod tym względem. I nie chodziło tylko o wybitne rozpisanie trójki głównych bohaterów. Oczywiście, film ogląda się znakomicie widząc rozterki sercowe Jane i konkurujących o jej względy Toma i Aarona. Brooks sięgał tu po wzorce wzięte jeszcze ze starych hollywoodzkich komedii romantycznych (gdyby „Telepasja” powstała, powiedzmy, 40 lat wcześniej, graliby tam z powodzeniem Cary Grant, Katherine Hepburn i, być może, Hume Cronyn albo James Stewart). Siłą filmu pozostawało to, jak dynamikę ich relacji wpisano w kontekst ich pracy, będącej świętością za Reagana.


- To musi być miłe uczucie wiedzieć, że jest się najmądrzejszą osobą w towarzystwie.

- Nie. To jest okropne.”


Z pewnością kojarzycie filmy kręcone w połowie lat 80. w USA. Faceci w dwurzędowych garniturach biegnących z aktówkami na Manhattanie i kobiety w garsonkach z wydatnymi ramionami, długimi paznokciami i burzą lakierowanych włosów na głowie. Wiecznie w pędzie, wiecznie na telefonie. Rodzina przestała być wówczas priorytetem, stawiano głównie na samorozwój i robienie kariery oraz zarabianie (dużych) pieniędzy – wtedy zresztą pojawili się yuppies. Dzieło Brooksa pod wieloma względami jest takim wehikułem czasu (ze świetnie uchwyconą paletą kolorów w obiektywie Michaela Ballhausa), przede wszystkim jednak dlatego, że bohaterowie zdefiniowali byli po równo przez życie prywatne, jak i zawodowe. Ba, być może i nawet bardziej przez to drugie.

Cała trójka to single i ma się wrażenie, że ich życia prywatne są na tyle skomplikowane i nieprzyjemne, że uciekają od innych (i od samych siebie), rzucając się w wir pracy. Tom zdaje sobie sprawę, że swą pozycję zawdzięcza głównie swej prezencji, choć do miana prawdziwego dziennikarza nie ma co pretendować ze swoją inteligencją. Hurt nie boi się portretować swojej postaci jako kogoś niezbyt bystrego i chcącego się doskonalić, ale jednocześnie na tyle świadomego swej charyzmy, że potrafi ją wykorzystywać do własnych celów, nie myśląc o konsekwencjach. Aaron z kolei jest diablo inteligentny, ale kipi w nim od kompleksów, miewa paskudny charakter, zaś charyzmy za grosz (kwaśny styl gry Brooksa pasuje idealnie). Jane to perfekcjonistka, rozstawiająca ludzi po kątach, podatna na gwałtowne napady płaczu. Holly Hunter doskonale oddaje charakter osoby, która świetnie czuje się w pracy, kiedy może kierować innymi, ale niespecjalnie potrafi być sama ze sobą, boleśnie świadoma swego dominującego charakteru i tego, jak zraża do siebie ludzi.

 

 

To postać Jane jest typową kobiecą bohaterką filmów z tego okresu (może poza fryzurą). Silna, niezależna, robiąca karierę bez doświadczania seksizmu – a był to czas, kiedy przedstawicielki płci żeńskiej po raz pierwszy w historii mogły stawać na równi z mężczyznami w środowisku pracy. Budzi podziw to, jak uczciwie Brooks wraz z Hunter kreują jej postać. Nie jest ona bezwzględną harpią pnącą się do celu po trupach (zestawcie ją sobie z postacią graną przez Sigourney Weaver w „Pracującej dziewczynie”), ale też nie wyidealizowaną kobietą, która odnajduje miłość i oddaje się roli żony czy matki w iście hollywoodzkim zakończeniu (kolejna ciekawostka: Brooks wahał się, z którym bohaterem Jane powinna skończyć w związku – był nawet gotów nakręcić inne zakończenie - jego ostateczna decyzja wydaje się jednak być najlepsza). 

 


 

W jednej znamiennej scenie, Tom porównuje swój debiut na antenie (z Jane, podającą mu kwestie w słuchawce) do seksu, jak gdyby można było stworzyć intymną relację wyłącznie w kontekście pracy. Bohaterowie „Telepasji” są ludźmi z krwi i kości – kochają, cierpią, ranią. Ale są też świadomi, że w ich życiu uczucia nie muszą być najważniejsze, a praca nieraz stanowi znakomitą alternatywę dla miłości, albo wręcz jej zamiennik.


- Za to, co zrobiłeś, możesz stracić pracę!

- Za to co zrobiłem, dostałem awans.”

 

 W moim wpisie poświęconym burzliwym latom 70.w amerykańskim kinie pisałem o etosie dziennikarza, który w obliczu afery Watergate stał się jeszcze istotniejszy, niż wcześniej. Po 10 latach od „Wszystkich ludzi prezydenta”, „Telepasja” stała się gorzkim proroctwem tego, co z tym etosem zaczęło się wówczas dziać. Aaron i Jane to dziennikarze z krwi i kości – profesjonaliści w swoim fachu, stojący na straży wartości. Nieprzypadkowo postać Jane Brooks oparł na Susan Zirinsky, reporterce i producentce, która była również konsultantką przy filmie. Po latach wspominała ona1, jak to zajmowała się Watergate, zszokowana tym, że jej współlokatorzy w college’u byli bardziej zainteresowani piciem na umór niż największym kryzysem instytucji państwa od lat. Nietrudno sobie wyobrazić, że Aaron i Jane również zostali zdefiniowani przez owe wydarzenia w kontekście zawodu. I nie dziwi wcale ich reakcja na pojawienie się Toma w redakcji. Tom stanowi antytezę tego, co sobą reprezentują: niezbyt oczytany, za to szalenie przystojny – ktoś, kogo, jak to się mów, kamera uwielbia.

Oto kolejna płaszczyzna, na której uczucia głównych bohaterów mieszają się z ich życiem zawodowym. Aaron gardzi Tomem, a jednocześnie zazdrości mu prezencji i zdolności towarzyskich, zwłaszcza z kobietami, a w szczególności z Jane. Ta z kolei jest tym bardziej rozdarta między rodzącą się miłością do Toma, a świadomością tego, co sobą reprezentuje i jakich zmian jest zwiastunem w jej uporządkowanym i ściśle kontrolowanym świecie (znów, zarówno w kwestii uczuć, jak i spraw zawodowych). W genialnie napisanej scenie Aaron ostrzega Jane przed Tomem, porównując go do diabła, który, krok po kroku, w zupełnie niewinny sposób przesunie środek ciężkości w mediach z rzetelności i wiedzy na wygląd i powierzchowność. Po czym z rozbrajającą (i bolesną) szczerością wyznaje Jane miłość. On też nie jest w stanie rozgraniczyć pracy i uczuć.

W tym aspekcie zaskoczenia nie będzie – potęga wszechmocnego dolara, która za Reagana urosła do rangi świętości, okaże się silniejsza niż moralność i zasady. Pod wieloma względami dzieło Brooksa okazała się prorocze – wystarczy spojrzeć na obecnie istniejący infotainment, w którym piękny uśmiech znaczy więcej od wiedzy, dziennikarze dzielą się swobodnie swoimi opiniami i poglądami, zaś treściwe wiadomości zastąpiły zupełnie nieważne błahostki.

Brooks nie stawia się jednak w roli obrońcy moralności. Postać Toma, z perspektywy zewnętrznego obserwatora jawiącego się wręcz jako szkodnika, traktuje raczej jako kogoś zagubionego, kto nie do końca świadomie wykorzystuje swoje atuty by spełniać się zawodowo, tu i ówdzie idąc na łatwiznę lub postępując niemoralnie. Można krytykować Grunnicka za kluczową dla fabuły filmu decyzję, jaką podjął. Ale ma się też wrażenie, że nie zrobił tego ze złej woli – bardziej dlatego, że wyczuł podświadomie, że taka decyzja mu się opłaci i dzięki niej zostanie zaakceptowany w nowym środowisku jako poważny dziennikarz.






I to właśnie stanowi o sile „Telepasji”. Brooks zdefiniował lata 80. – rosnącą siłę kapitalizmu i jej wpływu na wiele dziedzin życia, dynamikę relacji damsko-męskich w środowisku pracy i nadciągające zmiany w krajobrazie medialnym. I jednocześnie, przy tak ważkich tematach, nigdy nie stracił z oczu ludzkiego elementu swej historii. Trójki sympatycznych, acz niepozbawionych wad bohaterów, wraz z ich zaletami, wadami. I całą gamą skomplikowanych rozterek sercowych i zawodowych. Jeśli nie jest to jedno i to samo.



1https://www.theringer.com/2017/12/18/movies/broadcast-news-30th-anniversary

Twarz w tłumie

  Vox p opuli   „ Twarz w tłumie ” ( 1957 , reż. Elia Kazan ) Są filmy, które się starzeją, i takie, którym się to nie przydarzyło....