Klasa B, klasa A
„Pulp Fiction” (1994, reż. Quentin Tarantino)
Muszę przyznać, że trochę zajęło mi napisanie o tym filmie. Nie dlatego, że nie miałem o nim nic (lub za mało) do napisania. Wręcz przeciwnie, moich przemyśleń jest sporo. Zastanawiałem się natomiast, jak mam go „ugryźć”. Jak napisać o filmie, który cieszy się tak ogromną estymą i jest wręcz otoczony kultem? Jak napisać o filmie, który uznaję za arcydzieło kina, jeden z niewielu idealnych filmów, jakie przyszło mi zobaczyć? Obawiałem się, że ten wpis zmieni się w laurkę, nie analizę motywów i kontekstu historycznego. Ale w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że może i tak będzie najlepiej. „Pulp Fiction” Quentina Tarantino, bo o nim oczywiście mowa, to kino w najczystszej postaci, pozbawione (a może jednak?) głębszego znaczenia, za to stanowiące zabawę w rozliczne nawiązania, obfitujące w niesamowite dialogi i nietuzinkowe postaci i będące po prostu najczystszą kinową frajdą. Tylko tyle? Aż tyle?
„Ale trip.”
Ciężko w przypadku „Pulp Fiction” pisać o fabule. Owszem, posiada takową, ale nie ma ona tradycyjnej, trzyaktowej struktury. Są za to cztery historie. W pierwszej, dwóch mafijnych cyngli, Vincent Vega (John Travolta) i Jules Winnfield (Samuel L. Jackson) zostają wysłani, by odzyskać tajemniczą walizkę dla swojego szefa, Marsellusa Wallace’a (Ving Rhames). W drugiej, Vincent zostaje obarczony zadaniem zabrania żony Wallace’a, Mii (Uma Thurman) na wieczór na mieście. W trzeciej, pięściarz Butch Coolidge (Bruce Willis) wygrywa ustawioną walkę i stara się zbiec z miasta z pieniędzmi, które postawił na siebie. W czwartej, para rabusiów: Ringo (Tim Roth) i Yolanda (Amanda Plummer) napadają na małą restaurację.
Tarantino wraz ze współscenarzystą, Rogerem Avarym swobodnie mieszają chronologię i misternie splatają owe cztery historie. Nic nowego, owszem. Ale nikt nigdy wcześniej (a chyba i też później) nie zrobił tego z tak zegarmistrzowską precyzją. Początek filmu okazuje się być końcem (i środkiem jednocześnie), do środka wracamy po przerwie na ukazanie tego, co wydarzyło się potem… Obejrzenie „Pulp Fiction” po raz pierwszy to wspaniałe doświadczenie, ale dopiero zrobienie tego po raz drugi, trzeci, czwarty pozwala na pełne odkrycie kunsztu zazębiania się poszczególnych części. Czy to kwestia słyszana w tle, czy porozumiewawcze spojrzenie wymienione między postaciami. Czy to ubiór bohaterów, czy inny szczególik – w filmie Tarantino wszystko ma znaczenie. Z resztą, to nie tylko kwestia chronologii. Jednym z powodów, dla których uwielbiam „Pulp Fiction”, jest to, że z każdym seansem odkrywam coś nowego, co sprawia, że moje rozumienie (i podziw dla scenariusza) jest jeszcze większy. Może to zasłyszany mimochodem komunikat w radiu o kradzieży pewnego trofeum. Może na pozór nieistotna kwestia o porysowanym aucie. A może coś innego? Kto wie, co dostrzegę, oglądając „Pulp Fiction” po raz n-ty?
„To był palec Boży!”
A może odkryję nową wymowę filmu? „Pulp Fiction” ma wiele interpretacji, ale do mnie najbardziej trafiła… religijna. Czy walizka zawiera duszę Marsellusa? Wszak nigdy nie widzimy jej zawartości, choć podobno jest ona piękna. Czy to sam Szatan mu ją odebrał: wyciągając przez kark (Wallace ma w tym miejscu plaster) i ustawiając szyfr aktówki na 666? A może to nie tylko siły nieczyste wpływają na życie bohaterów? Wszak faktycznie Vincent i Jules przeżyli ostrzał z „ręcznego działka”, którego nie powinni byli przeżyć (a strzelaninę fani filmu analizowali pod każdym kątem!). Czy to sam Bóg dał im ostrzeżenie, by porzucili swe występne ścieżki? Jules zdaje się rozumieć od razu. Ten sam Jules, który cytował ustęp z Biblii jako „zajebisty” tekst przed skasowaniem kogoś, pod koniec filmu powtarza go po raz kolejny, tym raz zastanawiając się głębiej nad jego znaczeniem. Vincent – niekoniecznie. Ba, ignoruje kolejne palce Boże (napad, cudowne ocalenie jego towarzyszki wieczoru). Przekonajcie się sami, jaki jest finał ich historii. Czy zatem „Pulp Fiction” to opowieść o nawróceniu, głęboko ukryta pod płaszczykiem kina sensacyjnego?
„Wiesz, jak nazywają ćwierćfunciaka z serem w Francji?”
A może nie? Może faktycznie teoria o duszy Marcellusa jest tak naciągana, na jaką brzmi. Hej, skoro cytat Julesa z Biblii jest całkowicie wymyślony, to wszystko jest możliwe. Może nie odkryję nowego sensu arcydzieła Tarantino (poza przestrogą przed zbyt długim siedzeniem w ubikacji) Może obejrzę go po raz kolejny, z rozkoszą (tak, to właściwe słowo) wsłuchując się w genialną ścieżkę dźwiękową i rewelacyjne dialogi odegrane przez rewelacyjnych aktorów, wypowiadając je w myślach (lub na głos) razem z nimi?
Są trzy rzeczy, jakich Tarantino odmówić nie można. Raz – doskonale dobiera muzykę. Wszak każdy, kto „Pulp Fiction” widział nie jest w stanie sobie wyobrazić innej piosenki niż „You Never Can Tell” podczas konkursu tanecznego. Albo „Flowers on the Wall”, i fragmentu „It’s good to see you” kiedy… a zresztą, zobaczcie sami. Albo zmysłowy „Son of a Preacher Man”, kiedy kamera podąża za bosymi stopami Mii. Albo „Girl, You’ll Be a Woman Soon”… i tak dalej.
Dwa – ma ucho do dialogów. Już pierwsza rozmowa, jaką słyszymy w filmie, ot zwykła gadka w drodze do pracy na temat różnic w McDonaldzie między Europą a USA stanowi zwiastun geniuszu Tarantino. Konwersacje o najprostszych rzeczach, upstrzone rzucanymi na lewo i prawo przekleństwami i epitetami brzmią jak muzyka. Każdy dialog ma swój niepowtarzalny rytm. Od monologu o rodzinnej pamiątce, z ogromnym poświęceniem ukrywanej w pewnej części ciała, by mogła trafić do jednego z bohaterów, po teksty o Zedzie, który „zszedł” i „robieniu z dupy jesieni średniowiecza” – znane na pamięć i cytowane przez miłośników reżysera, w tym niżej podpisanego.
Trzy – dobiera aktorów. Tarantino zawsze sięgał nie tyle gwiazdy wielkiego formatu (owszem, zdarzało mu się to, z różnym skutkiem), co grupę stale z nim współpracujących osób, nierzadko takich, których kariery przygasły, a których Tarantino był fanem. John Travolta jako niezbyt inteligenty Vincent – „Pulp Fiction” było dla niego wielkim powrotem na ekrany. Samuel L. Jackson, który stworzył uosobienie bad-assa (nikt inny nie potrafi sprawić, że pytania o hamburgery brzmią tak złowieszczo) i po dziś dzień gra u reżysera regularnie. Uma Thurman, umiejętnie mieszająca seksapil, zadziorność i swego rodzaju wrażliwość (i jej fryzura, którą kojarzy każdy, choćby i z widzenia). Masa innych, obsadzonych w wyrazistych epizodach: Christopher Walken (genialnie wzbierający w nim gniew, kiedy opowiada o obozie jenieckim), Harvey Keitel (profesjonalista w każdym calu, zwłaszcza, gdy trzeba pozbyć się ciała), Angela Jones (wypowiedziane z niebywałą zmysłowością imię Butcha), nawet sam Tarantino (wściekłe zaprzeczenie, że jego dom to nie składowisko martwych osób pewnej rasy).
Mógłbym wymieniać dalej, ale musiałbym streścić cały film.
Jednak to, za co cenię „Pulp Fiction” najbardziej, to fakt, że Tarantino stworzył arcydzieło z niczego. Że wziął motywy z kina i powieści klasy B (stąd tytuł) i połączył wszystko w całość. Wulgaryzmy, narkotyki, brutalna przemoc a nawet gwałt – wszystko, co było charakterystyczne dla „pulpowych” dzieł, w których reżyser był i nadal jest rozmiłowany, stanowiło podwaliny filmowej doskonałości.
Do tej pory pisałem o filmach, który niosły ze sobą głębszy przekaz, które można było umieścić w kontekście kulturowym, historycznym, społecznym. Filmach, które, używając oklepanego zwrotu, niosły coś ze sobą. „Pulp Fiction” do nich nie należy. Skąd więc moje uwielbienie dla niego? Ano właśnie stąd. Z masowej, taniej i niskiej kultury Tarantino wziął rzeczy, które uwielbia i zrobił z nich film. Tak po prostu. „Pulp Fiction” to radość kina w najprostszej postaci, stworzony z pasją i miłością, dostarczający czystej filmowej frajdy. Arcydzieło reżysera nie zmieniło mojego poglądu na kwestie społeczne, relacje międzyludzkie, nie zapewniło katharsis. Ale wciąż, od 10 lat, kiedy go po raz pierwszy obejrzałem, nadal znam dialogi na pamięć, zachwycam się grą aktorską, parskam śmiechem podczas „wypadku” w aucie, a w moich słuchawkach ciągle gra „Son of a Preacher Man”. Tylko tyle? Aż tyle!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz