Angielski posmak
„Długi wielki piątek” (1980, reż. John Mackenzie)
Kino gangsterskie od niemal początku kina fascynowało widownię. Wszelkiej maści mafiozi, przemytnicy, bandziory byli wdzięcznym tematem dla filmowców. I nie chodziło bynajmniej o zmagania dobrych policjantów ze złymi złodziejami (nawet jeśli owe filmy, skrupulatnie analizowane przez cenzurę, mogły dawać takie powierzchowne wrażenie). Publika mogła bezkarnie dać się uwodzić nielegalnie zdobytemu bogactwu, wpływom i potędze zorganizowanej przestępczości i odejść z czystym sumieniem po tym, jak zbrodnia została ukarana (o tym motywie pisałem już zresztą we wpisie poświęconym „Chłopcom z ferajny”). Rzecz jasna, w latach 60. nastąpił przełom, a kino gangsterskie, wolne od purytańskich reguł biur cenzorskich mogło zacząć bawić się regułami gatunku oraz skupić się na ludzkiej twarzy postaci. Przykładem jednego z nich jest Harold Shand, główny bohater „Długiego wielkiego piątku” Johna Mackenzie.
„Nie krzyżuje się ludzi! Nie w Wielki Piątek!”
Shand (Bob Hoskins), Londyński gangster, ma wszystko, czego można zapragnąć. Jest wpływową figurą w półświatku, może pochwalić się piękną dziewczyną, Victorią (Helen Mirren), a lukratywne interesy przynoszą mu pokaźne dochody. Kiedy wydaje się, że nic nie jest w stanie zepsuć jego idealnego życia, ktoś bierze sobie Harolda na celownik. Giną jego współpracownicy, w jego lokalach i samochodach wybuchają bomby, potencjalni partnerzy biznesowi zaczynają się niepokoić, a on sam rozpoczyna gorączkowe śledztwo, by odnaleźć niewidzialnego wroga.
„Długi wielki piątek” to istna perełka – przede wszystkim dlatego, że brak w nim typowych elementów kina gangsterskiego. Szkielet fabularny jest oczywiście wspólny dla innych przedstawicieli tego gatunku: szemrane interesy, zagrożenie życia, korupcja. Natomiast mięso, jakim owe kości są obleczone jest nie tylko inny. Więcej, to najlepsza angielska wołowina.
„Szukam kogoś, kto zechce dołożyć cegiełkę do osiągnięć Anglii: kultury, wytworności, geniuszu.”
Wypadałoby zacząć od Shanda właśnie, jakże innego, a jednak tak bardzo podobnego do swoich kuzynów z Ameryki. Ciężko uznać Shanda za człowieka z klasą, ale nie sposób odmówić mu aspiracji do nich. Bob Hoskins, dla którego rola w tym filmie była przełomem, nie kryje niskiego urodzenia swego bohatera. Poczynając na akcencie, a kończąc na nierzadko chamskim zachowaniu, Hoskins kreuje przekonujący portret osoby z nizin społecznych, który ciężkim wysiłkiem i wytrwałością (oraz morderstwami i łapówkami) dorobił się wszystkiego, co posiada. Wystarczy zresztą spojrzeć na Victorię: chłodna i wytworna, uosobienie brytyjskiej wyższej klasy (elegancki akcent, nienaganne maniery), jest dla Harolda uosobieniem tego, kim chciałby być i do czego aspiruje. I choć nie jest eleganckim, władczym i charyzmatycznym szefem mafii pokroju Dona Corleone, to i w jego DNA wpisany jest typowo amerykański mit self-made mana,który wszystko, co ma, zawdzięcza pracy swych rąk.
Nie jest to zresztą jedyna cecha, która pozwala nam połączyć Harolda z jego krewnymi z USA. Tak jak Michael Corleone czy Carlito Brigante (do których jeszcze wrócimy), Shand pragnie wyjść z półświatka, wieść życie szanowanego biznesmena, zarabiając pieniądze w zupełnie legalny sposób. Snując wielkie plany (nie do końca zgodne z prawem, rzecz jasna) wraz ze swoimi partnerami biznesowymi, chce dorobić się na przebudowie londyńskich doków przy okazji zbliżających się Igrzysk Olimpijskich.
Ciekawa kwestia: Shand chełpi się swym brytyjskim pochodzeniem. Widzi swą ojczyznę jako niemal kolebkę cywilizacji, źródło wysokiej kultury (choć on sam nie ma z nią chyba nic wspólnego), zasad. Jest w nim duma z angielskości, wiara, że wspólny język i kultura pozwoli mu prowadzić lukratywne interesy ze swoimi odpowiednikami zza oceanu. Czuć jednak w tym wszystkim jakiś kompleks niższości w stosunku do znacznie bogatszych i wpływowych kolegów po fachu z Nowego Świata.
Oczywiście, jak to często w takich opowieściach bywa, pewnego Wielkiego Piątku wszystko zaczyna brać w łeb. W przeciwieństwie do amerykańskiego kina gangsterskiego głównym przeciwnikiem okazuje się jednak być nie policja, ani nawet nie konkurencja, ale coś znacznie groźniejszego.
„Na miłość boską, ich nie interesują pieniądze! To polityczni fanatycy!”
Okazuje się, że tymi, którzy postanowili unicestwić Harolda, to Irlandzka Armia Republikańska, czyli okryta złą sławą IRA. I właśnie w tym (choć oczywiście nie tylko), tkwi geniusz scenariusza „Długiego Wielkiego Piątku”. W kinie gangsterskim, jak już wyżej wspomniałem, obserwowaliśmy zmagania albo z policją, albo z innymi gangami. W wypadku tych pierwszych, widzowie mogli albo czerpać satysfakcję z ukarania winnych, bądź, perwersyjnie, z walki z władzą i stawiania się ponad prawem – czyli coś, czym tak naprawdę żyło kino gangsterskie już od samego początku. W wypadku walki z mafijnymi rywalami, mogliśmy kibicować mniejszemu złu, gdy nasze sumienia uspokojone zostały romantyczną wizją świata gangsterskich rytuałów (znów, przychodzi tu do głowy „Ojciec Chrzestny” i szlachetne tradycje rodziny Corleone, wzbraniającej się przed handlem narkotykami).
Nie przypominam sobie natomiast filmu, w którym gangsterzy musieli toczyć walkę z politycznymi ekstremistami. Świetnie zorganizowaną armią fanatyków, atakujących z ukrycia, których nie sposób znaleźć (chyba, że oni sami tego chcą). Ciężko nie dostrzec pewnej przewrotnej analogi politycznej: Harold, dumny reprezentant Imperium Brytyjskiego nagle zostaje rzucony na kolana przez grupę irlandzkich bojowników. Harold może być władcą, ale staje się zupełnie bezsilny wobec determinacji terrorystów.
W jednej ze scen współpracownik Harolda stara się mu uświadomić, że skoro nawet armia brytyjska nie potrafi z IRA wygrać, to Harold tym bardziej powinien odpuścić. Tyle, że Harold nie należy do ugodowych ludzi.
„Do północy z jego truchła będzie kapać krew.”
W przypadku Michaela Corleone, ostateczną przyczyną jego porażki okazuje się być bezwzględność, gotowość do karania zdrady za wszelką cenę i ciążące na nim fatum rodzinnego dziedzictwa. Carlito Brigante z kolei otoczył się niewłaściwymi ludźmi, a niemożność żonglowania ich oczekiwaniami i zwykła, ludzka przyzwoitość doprowadziły do jego końca. W wypadku Shanda, jego winą tragiczną stają się głęboko ukryte pokłady agresji. Owszem, Harold może kreować się na porządnego przedsiębiorcę, ale w głębi duszy pozostaje brutalnym rzezimieszkiem, który wyciąga informacje przy pomocy maczety, zaś za rozwiązanie przerastających go problemów uważa morderstwo.
Oglądając „Długi Wielki Piątek”, nietrudno dostrzec, czemu właśnie ten film stał się początkiem kariery Hoskinsa i czemu tego typu postaci stały się nieodłączną częścią jego aktorskiego emploi (gorąco polecam tu „Monę Lisę”). Harold, niewysoki, z lekkim brzuszkiem, mógłby być sympatycznym misiem. Ale jego oczy zdradzają żądzę krwi, zaś zaciśnięte szczęki zdają się być chyba ostatnią rzeczą, jaka powstrzymuje go przed bez mała atomowym wybuchem. Atak IRA traktuje jako osobistą zniewagę. Harold nie ma najmniejszego zamiaru pozwolić, być ktokolwiek popsuł jego plany, które są dla niego kwestią starego, dobrego angielskiego honoru. Jak nietrudno się domyślić, nie może to skończyć się dobrze.
W jednej ze scen, Shand, już po zerwaniu umowy z Amerykanami, głosem pełnym pogardy zarzuca im tchórzostwo, a w jego głosie nie słychać już uniżenia i grzeczności wobec potężniejszych kolegów. Równie dobrze mógłby to mówić sam Mackenzie. „Długim Wielkim Piątkiem” udowodnił, że tradycyjnie zdominowany przez amerykanów gatunek można skutecznie przeszczepić na angielski grunt. Ukorzeniając fabułę w brytyjskich realiach społeczno-politycznych, reżyser stworzył szablon, który i dziś z powodzeniem wykorzystują choćby Guy Richie. Anglicy nie gęsi, swoich gangsterów mają. I mogą być z nich dumni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz