niedziela, 28 lipca 2024

Twarze na sprzedaż

 

Zacząć od nowa

Twarze na sprzedaż” (1966, reż. John Frankenheimer)



Odmienić swe życie. Czy jest ktoś, kto nigdy o tym nie myślał? Porzucić rutynę i zacząć robić ciekawe rzeczy. Przeprowadzić się. Zmienić pracę. Każdemu chyba przyszło do głowy coś takiego w pewnym momencie życia. A gdyby pójść dalej? Zostawić rodzinę, żonę, do której uczucie już wygasło? Zacząć zupełnie od nowa, z czystą kartą. Nie popełnić błędów, które do tej pory popełniliśmy. Szansę na to otrzymuje wybrana garstka „szczęśliwców”, którzy mogą zacząć od zera, pozostawiając za sobą wszystko, co do tej pory przynosiło im niezadowolenie. Rodzi się jednak pytanie: czy taki nowy początek faktycznie coś zmieni? I czy cena, jaką przyjdzie zapłacić nie będzie zbyt wysoka? W latach 60., kiedy Ameryka zaczęła przewartościowywanie stylu życia jaki do tej pory wiodła, John Frankenheimer przedstawił koszmarną wizję owej odmiany.


Pan Hamilton?”


W „Twarzach na sprzedaż”, nakręconych na podstawie powieści Davida Ely, taką szansę otrzymuje Arthur Hamilton (John Randolph). Jego spokojną i nudną egzystencję kierownika banku z pięknym domkiem na przedmieściach, kochającą żoną i dorosłą córką burzy telefon od zmarłego przyjaciela (Murray Hamilton). Jak się okazuje, Charlie ma się dobrze (przynajmniej pozornie) i przedstawia mu propozycję. W ten sposób Arthur dowiaduje się o istnieniu tajemniczej Firmy, która, za odpowiednią sumę pieniędzy, zaaranżuje dla niego zupełnie nowe życie. Arthur, uważający swoją egzystencję za pustą i niewiele wartą zgadza się i wkrótce staje się Antiochusem „Tonym” Wilsonem (Rock Hudson). I choć wpierw upaja się nowym rozdziałem (czy może raczej nową księgą) swego życia, to z czasem niepokój i tęsknota za tym, co miał wcześniej zaczyna coraz bardziej mu doskwierać. To z kolei sprawia, że staje się coraz bardziej kłopotliwy dla Firmy i jej przedstawicieli. Wszystko to wiedzie to przerażającego finału, w którym, już za późno, Arthur/Tony uświadamia sobie, że jego przemiana na nic się zdała.

 


Pod wieloma względami „Twarze na sprzedaż” przypominają odcinek święcącej wówczas na ekranach telewizorów „Strefy mroku”, w której główni bohaterowie również padali ofiarami tajemniczych, często ponadnaturalnych okoliczności (i nic dziwnego, wszak sam Frankenheimer karierę zaczynał właśnie w telewizji). To, co odróżnia jego film od wspomnianego serialu, to znacznie bardziej rozwinięta forma i przesłanie.


Czyż nie łatwiej iść naprzód wiedząc, że nie można się cofnąć?”


Już sam początek filmu pozwala nam stwierdzić, że seans „Twarzy na sprzedaż” nie będzie miłym ani lekkim doświadczeniem. James Wong Howe, autor zdjęć, w niesamowitym stylu ukazuje nam świat przedstawiony. Już sama czołówka (popełniona z kolei przez samego Saula Bassa), z powykręcanymi zbliżeniami na uszy, oczy, usta, przedłużona przez Howe’a w pierwszej części filmu (również przy pomocy zbliżeń na różne części twarzy postaci) staje się zapowiedzią zmian fizycznych, jakie dokonane zostaną na Hamiltonie. Frankenheimer zresztą cały film wypełnia tego typu „smaczkami”. Arthur trafia do siedziby firmy nie bezpośrednio, a przez wymyślny system: wpierw odwiedza pralnię, potem zostaje dowieziony na miejsce przez ciężarówkę z mięsem. I faktycznie, główny bohater kilka scen później potraktowany zostaje jak kawał mięsa, pocięty skalpelami i wyprasowany (tj. wygładzony). A skoro o tym mowa, to warto też wspomnieć, że Randolph specjalnie został ubrany w zbyt ciasny garnitur, by wzmocnić uczucie dyskomfortu, jaki odczuwa jego postać.

Wracając do zdjęć, Howe w „Twarzach na sprzedaż”, oprócz zastosowania tzw. „rybiego oka”, które jeszcze zwiększało uczucie niepokoju, w nowatorski sposób zastosował system montowania kamer na aktorach (tzw. body cam). Nie tylko zwiększało to uczucie klaustrofobii, ale i dodatkowo wzmacniało centralny motyw filmu: świat się zmieniał, ale postaci, a w szczególności główny bohater, pozostawały takie same.

 


 

Forma wizualna filmu Frankenheimera do tej pory jest przyczynkiem do dyskusji i pozostaje dowodem na geniusz w opowiadaniu historii wizualnie.


Kwestia wyboru pańskiej śmierci to być może najważniejsza decyzja w pana życiu.”


Centralnym elementem owego przytłaczającego poczucia pustki i zagrożenia pozostaje jednak sama Firma. Frankenheimer nie ukrywał swej pogardy dla rosnącego konsumpcjonizmu w USA i trendu powstawania firm usytuowanych w anonimowych biurowcach (o czym bardziej szczegółowo pisałem w eseju o „Quiz Show”). Firm, które gotowe były spełnić wszystkie marzenia klienta, obiecać mu szczęście (oczywiście w ich rozumieniu i za odpowiednią cenę) i, rzecz jasna, odpowiednio to wszystko zareklamować. W „Twarzach na sprzedaż” widzimy to wszystko: wyolbrzymione, a jednocześnie znajdujące odzwierciedlenie w prawdziwym życiu.

Gdyby zastosować korporacyjną nowomowę, to Firma zapewnia klientowi kompleksową obsługę. Profesjonaliści sfingują jego śmierć tak, by zwłok nie dało się zidentyfikować. Zastępy lekarzy zmodyfikują twarz, mięśnie, struny głosowe, a nawet linie papilarne. Po operacji zapewniona zostanie opieka medyczna i rehabilitacja. Później, nowa tożsamość, włącznie z mieszkaniem w nowym miejscu i dobrze rozwijającą się karierą (Hamilton nieśmiało wspomina, że lubi malować – w mgnieniu oka staje się uznanym artystą z imponującym portfolio obrazów, przygotowanych przez Firmę). Nawet potem, jak odkrywa ku swemu przerażeniu Tony, jest obserwowany, by, rzecz jasna, nie brakowało mu niczego do szczęścia.

Frankenheimer celuje więc w swego rodzaju satyrę wymierzoną w korporacyjną Amerykę. Prezes firmy (Will Geer), sympatyczny staruszek, sypiący z rękawa ludowymi mądrościami, nakłania Hamiltona do podjęcia decyzji, roztaczając przed nim przygnębiającą wizję dalszego dotychczasowego życia (a nawet posuwa się do szantażu, de facto nie pozostawiając Arthurowi wyboru). Frankenheimer mówi „ustami” Firmy: twoje życie jest nic nie warte, ale nie martw się! Mamy to, czego potrzebujesz do szczęścia. Musisz nam tylko zapłacić, a my o ciebie zadbamy. I lepiej dla ciebie, żebyś nam bezgranicznie zaufał i był posłuszny, bo możemy ci to wszystko odebrać. Nowa egzystencja Arthura/Tony’ego staje się więc rezultatem paktu z diabłem, którego rolę odgrywa wielka korporacja.

 


Lecz tego typu praktyki, jak zdają się mówić „Twarze na sprzedaż”, to tylko reakcja na popyt, jakim pozostaje głęboko tłumione poczucie nudy, nieszczęścia i braku perspektyw.


Widzisz, Arthur był martwy na długo przed tym, jak znaleźli go w tym hotelu.”


Frankenheimer sięga do owej ponadczasowej chęci odmiany swego życia, umieszczając ją w kontekście lat kontestacji w USA. Działa na zasadzie zestawień: starość i młodość, sztywny świat bankowości i kreatywność artysty, domek na przedmieściach i nowoczesny dom w Malibu, popołudnia spędzane na dojeździe do domu, do żony i spacery po plaży oraz bachanalia w jakich Tony bierze udział.

Wilson staje się dla Hamiltona spełnieniem pragnień: o młodości, wolności, ekscytacji, wyzwoleniu seksualnym – tym, co wówczas praktykowało młodsze pokolenie, a na co starsze się krzywiło. I, rzecz jasna, nie byłoby nic złego w poszukiwaniu szczęścia, otwieraniu się na nowe doświadczenia, gdyby nie to, że decyzja Arthura podyktowana była egoizmem – porzucił swoją rodzinę, zobowiązania zawodowe w imię własnych przyjemności. Możemy się tylko domyślać, jakie piekło przechodzili jego bliscy, dowiedziawszy się o jego (rzekomej) śmierci.

Frankenheimer pochyla się na dwiema kwestiami. Po pierwsze: smutny wniosek, że nie ważne, ile zmienimy, w głębi duszy nadal pozostaniemy sobą. Hamilton, już jako Wilson, wiedzie życie idealne, ale nadal tkwi w nim pustka, niepokój, tęsknota. W tym eseju celowo używam imion i nazwisk obu z nich, ale jako postać pozostają nadal tym samym. Owszem, głównemu bohaterowi brakowało spełnienia, ale przyczyna, jakakolwiek by nie była, jest w nim. Operacje plastyczne sprawiły, że Hamilton wygląda młodziej, ale młodszy nie jest. To, co zazwyczaj jest cechą wyjątkowo dla każdego człowieka (chociażby odciski palców) może ulec zmianie, ale pozostanie się nadal sobą. Film stawia zatem przed nami pytanie o tożsamość człowieka i jego jestestwo: na ile jesteśmy sobą, a na ile formują nas czynniki takie jak praca, styl życia, rodzina czy nawet cechy fizyczne. Odpowiedź brzmi pesymistycznie: zawsze będziemy sobą, nawet, jeśli uda nam się rozpocząć nowe życie i otrzymać nowe ciało.

 


 

Druga zaś to nasze własne pragnienia i pytanie na ile są one naszymi własnymi, a na ile pożądamy pewnych rzeczy tylko dlatego, że sami ich nie mamy, w myśl zasady „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Czy autentycznie czegoś chcemy, czy jest to po prostu efekt przejściowej fascynacji lub trendów? Co więcej, Wilson nie jest naturalnym efektem jego dotychczasowego życia (edukacji, kariery), ale iluzją, stworzoną z prefabrykatów, zareklamowaną i sprzedaną jako produkt przez Firmę. „Twarze na sprzedaż” analizują anatomię ludzkich pragnień - formowanych przez kulturę, społeczeństwo i jego wymogi oraz zachodzące w nim zmiany, reklamy, modę. Pod koniec filmu Wilson domaga się kolejnego odrodzenia, tym razem chcąc samemu, całkowicie od zera, bez jakiegokolwiek wsparcia Firmy, wieść nowe życie.

I właśnie to stanie się przyczyną zguby Tony’ego. Klient niezadowolony z usług to antyreklama, a na to Firma nie może sobie pozwolić. W wyjętym żywcem z koszmaru finale, Tony, związany i zakneblowany, miotający się desperacko w przerażeniu, wieziony na noszach na salę operacyjną, poznaje pełną cenę takiego braku satysfakcji.





Ciekawostką, która może rzucać zupełnie nowe światło na interpretację filmu, jest obsadzenie w roli Tony’ego Rocka Hudsona. Kiedy przybył on do Hollywood, aby rozpocząć trwającą niemal 40 lat karierę, sam znalazł się w podobnej sytuacji, co grany przez niego bohater. Uczono go szermierki, jeździectwa, śpiewu i tańca. Poprawiono stan jego uzębienia i ogólny wygląd. Jego imię miało nadawać mu męskości. Był homoseksualistą, co skrzętnie tuszowano (agent Hudsona zaaranżował nawet małżeństwo klienta ze swoją sekretarką). Świat poznał prawdę dopiero wtedy, gdy Hudson umierał na AIDS. Aktor i jego życie stało się produktem, starannie wytworzoną iluzją, ceną, jaką płaciło się za sukces i bogactwo.

Widząc przerażenie w oczach jego bohatera i rezygnację w obliczu smutnego losu jego postaci, możemy nie tylko podziwiać jego fenomenalną grę aktorską (Hudson musiał bardzo utożsamiać się z postacią), ale też zadać sobie pytanie – ile tak naprawdę warte jest porzucenie samego siebie (co nawet nie jest możliwe), by ulec pragnieniom zmian i drugiego życia. Dźwięk wiertła do trepanacji czaszki, ostatni, jaki słyszymy w filmie, staje się gorzkim przypomnieniem, że coś takiego jak nowy początek tak naprawdę nie istnieje, a od samego siebie nigdy nie ma ucieczki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Telepasja

  Definiując dekadę, definiując ludzi „ Telepasja ” ( 1987 , reż. James L. Brooks ) Lata 80. w kinie amerykańskim stały się odzw...