Świt cywilizacji
„Człowiek, który zabił Liberty Valance’a” (1962, reż. John Ford)
Na pierwszy rzut oka, ciężko byłoby posądzić westerny, zwłaszcza te starsze, o jakąkolwiek głębię. Nieskomplikowane fabuły, prosty podział na dobrych i złych, tylko powierzchowny psychologiczny zarys bohaterów. Oczywiście jest to w dużym stopniu opinia zasłużona: western stał się jednym z wiodących gatunków Hollywood, a westerny były produkowane niemal taśmowo. Z czasem zatem formuła westernów zaczęła się wyczerpywać: w latach 60. zmieniało się społeczeństwo, a wraz z nim jego gust filmowy. Western „umarł” na niemal 2 dekady (do lat 90., ale to temat na inne wpisy), i pomijając nieliczne wyjątki (anty-westerny „Butch Cassidy i Sundance Kid”, filmy Sama Peckinpaha, „Rewolwerowiec”), właściwie zniknął z ekranów. Tym bardziej warto przyjrzeć się filmowi, które rozliczał się z mitami Dzikiego Zachodu i, niemal autotematycznie, przewidział kres gatunku. Filmem tym jest „Człowiek, który zabił Liberty Valance’a” samego Johna Forda.
„Wiem, że te książki wiele dla ciebie znaczą. Ale tutaj mężczyźni sami rozwiązują swoje problemy.”
Historia filmu rozpoczyna się wraz z przybyciem młodego prawnika, Ransoma Stoddarda (James Stewart), do Shinbone, małego przygranicznego miasteczka na Zachodzie, niewłączonego jeszcze do kraju. Jeszcze przed wjazdem do Shinbone, Stoddard pada ofiarą Liberty’ego Valance’a (Lee Marvin), owianego złą sławą rabusia i mordercy, terroryzującego okolice. Ransom poprzysięga doprowadzić Valance’a przed oblicze sprawiedliwości. Ranczer Tom Doniphon (John Wayne) bierze Stoddarda pod swoje skrzydła, świadom, że w ich miasteczku rewolwerowiec jest znacznie skuteczniejszy niż prokurator. Jak to zwykle w westernach bywa, historia zmierza nieubłaganie do konfrontacji z czarnym charakterem w pojedynku rewolwerowym, zakończonym jednak nieco odmiennie niż zazwyczaj.
Rozpatrując „Człowieka…” nie sposób patrzeć na film przez pryzmat twórców. Sam Ford, choć był parał się różnymi gatunkami, to najbardziej słynął z westernów właśnie. „Dyliżans”, „Poszukiwacze”, „Rio Grande”, „Miasto bezprawia” – te tytuły stanowią klasykę gatunku i pod wieloma względami odpowiadają one klasycznej formie westernu. Ford jak mało kto znał i rozumiał ten gatunek (można by rzec, że zjadł na nim zęby) – ciężko więc o kogoś bardziej odpowiedniego do pochylenia się nad formułą i rozliczeniem jej.
Ową autotematyczność widać również w obsadzie. John Wayne był niemal uosobieniem gatunku: twardy, małomówny kowboj, męski i silny, a jednocześnie w jego filmografii ciężko znaleźć głębsze role (co nie znaczy oczywiście, że ich tam nie ma!). W „Człowieku…” Doniphon był na pierwszy rzut oka klasyczną rolą Wayne’a, choć dopiero wraz z rozwojem fabuły aktor dostawał szansę na ukazanie zaskakującej wrażliwości i cierpienia swej postaci.
James Stewart z kolei raczej z gatunkiem kojarzony nie był (choć w kilku zagrał). Jego emploi to raczej ciapowaty everyman, sympatyczny ekscentryk, potencjalny wybranek o złotym sercu w komedii romantycznej. Takie obsadzenie ról było jednak nierozerwalnie połączone z wizerunkiem Dzikiego Zachodu ukazanego w dziele Forda. Rewolwerowcy i twardziele powoli usuwali się w cień, ustępując miejsca wykształconym przybyszom obdarzonym większą ogładą i kulturą. Widać to zresztą w zestawieniu dwójki wyżej wymienionych bohaterów: Tom to ranczer doskonale obchodzący się z bronią i końmi, Ransom z kolei pracuje w lokalnej knajpie, studiujący prawnicze książki w wolnym czasie.
„Tym razem, prosto między oczy.”
Kluczową rolę w filmie odgrywa też tytułowy Valance. Pijak o sadystycznych skłonnościach, rabuś i morderca, szukający byle pretekstu do wszczęcia zadymy, za nic mając sobie prawo. Jego postać i jej interakcje z innymi również sięgają do znanych motywów gatunku: sterroryzowana społeczność, tchórzliwi przedstawiciele prawa, niezdolni przeciwstawić się przestępcy i jego bandzie, ostatni sprawiedliwy stawiający im czoła.
Tyle, że Ford również ten motyw modyfikuje: ostatecznie, Valance ginie z ręki Doniphona, choć cała zasługa przypisana zostaje niczego nieświadomemu Stoddardowi (o tym za chwilę). Reżyser uchwycił bowiem ten moment w historii Dzikiego (już nie na długo) Zachodu, kiedy wymiar sprawiedliwości był nadal zbyt słaby, by działać skutecznie, a (jakby nie było) samosąd wciąż nierzadko pozostawał jedyną metodą na zaprowadzenie porządku.
„Jesteśmy na Zachodzie. Kiedy legenda staje się faktem, drukujemy legendę.”
Motyw cywilizacji Dzikiego Zachodu przewija się zresztą przez cały film. Nieprzypadkowo Stoddard jest prawnikiem, których wówczas nie było wówczas zbyt wielu w tej części Ameryki, a jego postać zostaje brutalnie skonfrontowana z realiami, jakie wówczas tam panowały. A jednak przybycie Stoddarda jest jednocześnie nowym początkiem i powiewem zmian.
Ransom zaczyna wprowadzać w Shinbone elementy, które stały się podwalinami demokracji i porządku społecznego. To on zaczyna zachęcać obywateli do organizowania wyborów oraz wydawcę miejscowej gazety, Duttona Peabody’ego (Edmond O’Brien) do brania bardziej czynnego udziału w społeczności, uświadamiając mu, jak wielkie znaczenie ma czwarta władza. Ford ukazuje więc pierwsze kroki cywilizowania Dzikiego Zachodu, wprowadzania rządów prawa, rzetelnego informowania i demokracji.
Warto jednak zauważyć, że te podwaliny były dość chwiejne. Ciężko bowiem określić gazetę Peabody’ego jako bezstronną, z kolei bogaci baroni bydła wynajmują Valance’a by sam startował w wyborach na reprezentanta i zastraszał obywateli, by głosowali na niego. Potem, sam Stoddard niemalże pada ofiarą ich machinacji, kiedy próbują obrócić jego rzekome zabójstwo Valance’a przeciw niemu samemu i zablokować jego oficjalną nominację do Kongresu. Doniphon interweniuje w ostatniej chwili i ujawnia prawdę o incydencie Stoddardowi. Ransom, wbrew naciskom przyjmuje stanowisko i zostaje kongresmenem. Tom zaś odchodzi, otwierając tym samym drogę Ransomowi do świetlanej kariery politycznej, nawet jeśli będzie ona zbudowana na micie „ostatniego sprawiedliwego”, który ocalił małe miasteczko przed groźnym bandytą.
Klamrą spinającą całą fabułę jest wywiad, jakiego Stoddard, obecnie kandydat na stanowisko wice-prezydenta udziela miejscowemu reporterowi, przybywszy na pogrzeb Toma. Dziennikarz ostatecznie decyduje się nie ujawnić prawdy o człowieku, który „zabił” Liberty Valance’a, stwierdzając, że legenda, która przetrwała tyle lat, jest już i tak mocniejsza od prawdy. Tymi słowami, kończącym film, Ford mówi, że Dziki Zachód, będący podwalinami współczesnej Ameryki, był przesiąknięty przemocą, korupcją, naginaniem lub wręcz barkiem prawa, a wiele historii znanych z tego okresu przez lata było obudowanych upiększeniami, przeinaczeniami czy wręcz kłamstwami.
Jednocześnie pochyla się na westernem jako gatunkiem, ze swoim własnym zbiorem mitów, już w momencie kręcenia filmu nieco archaicznym, odchodzącym do lamusa. Reżyser nie odmawia westernom miejsca w kinie amerykańskim, podkreśla ich wagę w kinematografii, podkreślając równocześnie pewnego rodzaju umowność, naiwność i prostotę tych filmów. I ma też świadomość, kiedy należy przyznać, że nadszedł koniec, usunąć się w cień, zrobić miejsce dla innego rodzaju kina.
Warto zwrócić teraz uwagę na paralelę między Doniphonem a Valancem. Obaj byli, jakby nie patrzeć, prawdziwymi ludźmi Dzikiego Zachodu. Obaj należeli do epoki, która powoli dobiegała już końca. Ale tylko Doniphon, którego w tym momencie można nazwać w pewnym sensie alter-ego reżysera, był tego świadomy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz