Bujać to my
„American Hustle” (2013, reż. David O. Russell)
Wszelkiej maści naciągacze i oszuści od bardzo dawna fascynowali widzów. Kibicowaliśmy ich przebiegłości, sprytowi, nierzadko walce z silniejszymi, których okradali. Łatwo ulegaliśmy ich charyzmie i z (być może niezdrową) ciekawością obserwowaliśmy kulisy ich pracy. Postaci obdarzone przystojnymi twarzami Franka Sinatry czy George’a Clooney’a („Ocean’s Eleven”) lub zawadiackim wdziękiem Seana Connery’ego („Wielki napad na pociąg”) sprawiały, że zwykli ludzie znajdowali się w samym centrum wielkiego przekrętu, starannie zaplanowanego i wykonanego – zupełnie nie bacząc (jak to często w filmach bywa) na skutki ich działań. Do tego motywu powrócił David O. Russell w swoim „American Hustle” i chociaż jego film zawiera wszystkie wyżej wspomniane elementy, to sięga on znacznie głębiej.
„Zawsze wybieraj przysługę zamiast pieniędzy.”
Rozgrywający się w późnych latach 70. film to historia dwójki zawodowych oszustów, Irvinga Rosenfelda (Christian Bale) i Sydney Prosser (Amy Adams). Po tym, jak zostają przyłapani na gorącym uczynku przez agenta FBI Richiego DiMaso (Bradley Cooper) zostają zmuszeni do współpracy. DiMaso, pałający chorobliwą ambicją, przygotowuje operację mającą na celu zatrzymanie skorumpowanych urzędników, a Irving i Amy mają za zadanie mu w tym pomóc – i trafiają między młot a kowadło, czyli w ich przypadku FBI i mafię.
„American Hustle”, jak już wyżej wspomniałem, faktycznie jest typowym „heist movie” – sprytni oszuści, sytuacja bez wyjścia, z której usiłują się wydostać, gra o wysoką stawkę i przygotowany w najdrobniejszych szczegółach plan, który, jak to w dobrych filmach z tego gatunku bywa, poznajemy dopiero na samym końcu. Ale Russell wykorzystuje to tylko jako pretekst, by zajrzeć do wnętrza psychiki bohaterów.
„Ścieżki wszystkich ludzi na dnie w końcu się spotykają w bagnie desperacji, a ty na nich czekasz”
Jak to często z oszustami bywa, przybierają oni nowe tożsamości, by nabrać swoje ofiary. U Russella ma to jednak podwójne dno. Ich nowe tożsamości służą nie tylko przekrętowi, ale przede wszystkim ucieczce od siebie. Sydney na przykład udaje angielską damę z wyższych sfer, ze starannie wyćwiczonym akcentem i manierami – ale maskuje w ten sposób swoje, jak się domyślamy, pospolite pochodzenie i ubóstwo, z którego się wywodzi. Irving, nawet w momentach „bycia sobą” zachowuje się jak profesjonalista w swoim fachu, kompensując problemy osobiste z niestabilną emocjonalnie żoną Rosalyn (Jennifer Lawrence). DiMaso, zwietrzywszy okazję na awans, wchodzi w tryb „człowieka sukcesu”, epatując karykaturalną wręcz pewnością siebie, jak gdyby naczytał się poradników napisanych przez taniego coacha, choć w rzeczywistości nadal mieszka z matką.
Każde z nich wierzy w mit „auto-redefinicji”, jakże popularnego w kulturze amerykańskiej motywu. USA przestało być krajem, w którym każdy może osiągnąć sukces. Przypada on tylko wybranym, a więc trzeba było się takim stać, tworząc siebie od nowa – nowy charakter, nowe ubrania, nowy styl życia, nowy ja. Bohaterowie gonią za czymś, a jednocześnie uciekają od czegoś, stojąc pomiędzy – nie są sobą, ale z pewnością nie są też tymi, kim chcieliby być.
Ironią jest to, że jedyna „uczciwa” postać w filmie, burmistrz Carmine Polito (Jeremy Renner), biorący za dobrą monetę wszystko, co słyszy od Irvinga i Richiego i szczerze przekonany, że pomaga rozwijać swoje miasto, kończy w więzieniu właśnie. W świecie przedstawionym w „American Hustle” nie ma miejsca na szlachetność czy naiwność (właściwie będących tym samym). Liczy się tylko własny sukces i umiejętność wyślizgania każdego, kto usiłuje przeszkodzić w jego osiągnięciu.
„Pachnie ładnie, ale jest w nim nutka jakby zgnilizny. I wiem, że to szalone, ale uwielbiam go.”
Osobnym bohaterem filmu zdaje się być sama epoka, którą Russell znakomicie wykorzystuje do podkreślenia zachowań swoich bohaterów. Lata 70. jawią się w „American Hustle” jako czas zbyt-wielości – przegiętych fryzur, ekstrawaganckich kostiumów, pulsującego disco w klubach nocnych. Te rzeczy stanowią nieodłączny element tożsamości postaci w filmie. Starannie zaczesywany i spryskiwany lakierem tupecik Irvinga, nakręcane na wałki loki Richiego, wydekoltowane sukienki Sydney. Bohaterowie filmy uważają, że nawet wygląd fizyczny musi zostać zmieniony, aby udało się im osiągnąć sukces – nie akceptują nie tylko tego, kim są, ale jak wyglądają. Russell zagląda jednak pod powierzchnię tej całej (jakby nie było) charakteryzacji i widzi, co kryje się pod nią.
To samo zresztą można powiedzieć o całym otaczającym ich świecie. W rewelacyjnej scenie po wystawnej imprezie bohaterowie, skacowani, wracają do domów. Zniknął przepych poprzedniego wieczora, błyskające światła kul dyskotekowych, plany na rewitalizację miasta snute jeszcze kilka godzin wcześniej. Została tylko brudna szarość poranka i zaśmiecone uliczki. Reżyser odsłania przed widzami pustkę i zepsucie kryjące się pod blichtrem i starannie wystudiowanymi zachowaniami, widoczne przez tę jedną krótką chwilę, nim wszystko znów zostanie starannie zakamuflowane i przykryte.
Choć akcja filmu dzieje się 50 lat temu, owe motywy nadal pozostają aktualne. Wszakże i dziś ludzie starają się zaprezentować z jak najlepszej strony (i to nawet nie po to, by naciągnąć kogoś na dużą sumę pieniędzy, choć i to się zdarza), nierzadko uciekając się do manipulacji, ukrywania swoich prawdziwych zamiarów, naciągania rzeczywistości, czy wręcz kłamstwa. Dziś, w epoce mediów społecznościowych, zmieniły się tylko metody i techniki. Powszechnym zjawiskiem są starannie retuszowane zdjęcia na Instagramie, anglojęzyczne nazwy stanowisk na LinkedIn, Tinder pozwalający dobrać najlepsze z naszych zdjęć jako główne, by przyciągnąć potencjalną „parę”. Chwalimy się zdjęciami z egzotycznych wojaży, prezentujemy sylwetki w „selfie” robionym na siłowni, umieszczamy relacje z kolejnej lekcji najmodniejszego obecnie tańca, tworzymy chwytliwe opisy na profilach randkowych. Profesjonalni coache oferują nam szansę samorozwoju, bycia najlepszą wersją siebie. Nie ma tu miejsca na nudę, przeciętność, codzienność. Do jakiego stopnia jednak zaklinamy rzeczywistość? Do jakiego stopnia ten (mniej lub bardziej) wystudiowany wizerunek faktycznie odzwierciedla naszą egzystencję, a do jakiego jest on jedynie ułamkiem naszego życia, czy wręcz fasadą? Kiedy nie znamy kogoś, możemy wziąć te informacje za pewnik – i dać się naciągnąć. A co z nami samymi? Czy nasza pogoń za „nowym ja” jest autentycznie umotywowana, czy może jest tylko złudzeniem, iluzją jaką tworzymy tak dla innych, jak i (może przede wszystkim) dla siebie? Parafrazując Gogola: Kogo oszukujecie? Samych siebie oszukujecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz