niedziela, 29 grudnia 2024

Skłóceni z życiem

 

Ikony

Skłóceni z życiem” (1961, reż. John Huston)



Co czyni gwiazdę filmową gwiazdą? Nie chodzi mi o umiejętności aktorskie, status bożyszcza ekranu nie zawsze idzie wszak w parze z talentem. Czy chodzi o pewną prezencję? Charyzmę, jaką dana osoba emanuje, przyciągając do kin miliony widzów? Czy może o pewien wizerunek danej osoby? Tą dziwaczną fuzję wyglądu, zachowania i wielu innych elementów? To mniej lub bardziej wykreowany image aktora lub aktorki, na który składa się życie prywatne i zawodowe. Istnieją osoby będące legendami kina. Nie dlatego (a przynajmniej nie tylko), że pozostawiły po sobie wybitne kreacje, lecz dlatego, że obrosły one w pewne mity. Mity narzucane przez osoby z zewnątrz (agentów, widownię), bądź tworzonych przez samych siebie. Z czasem stają się one tak silne, że nie sposób jest odróżnić prawdę od legend. Jakiś czas temu pisałem o kreacji Gary’ego Oldmana, aktorskiego kameleona, w filmie „Szpieg” i o tym, jak wszechstronnym aktorem on jest i jak potrafi przedzierzgnąć się w niemal każdego, kompletnie znikając w roli. W dzisiejszym wpisie natomiast chciałbym skupić się na filmie, w którym zagrały trzy gwiazdy filmowe z prawdziwego zdarzenia i złotej ery Hollywood. I o tym, jak właśnie ten jeden uchwycił ich wizerunki, na dobre i złe.


To miasto jest pełne ciekawych nieznajomych.”


„Skłóceni z życiem” to historia 4 osób, których ścieżki przecięły się w Nevadzie. Roslyn Tabor (Marilyn Monroe), świeżo po rozwodzie, spotyka w barze starzejącego się kowboja, Gay’a Langlanda (Clark Gable) i jego młodszego przyjaciela Guido (Eli Wallach). Roslyn i Gay szybko nawiązują romans, choć i Guido zaczyna żywić uczucia wobec młodej kobiety. Wkrótce, dołącza też do nich Perce Howland (Montgomery Clift), młody jeździec rodeo. Film śledzi ich losy, z odchodzącym w przeszłość kowbojskim stylem życia w tle.

John Huston był idealnym reżyserem dla tego filmu. Lubujący się w surowych klimatach i buzujących pod ich powierzchnią ludzkimi namiętnościami, reżyser miał rękę do aktorów i współpracował z najlepszymi z nich: od Humphreya Bogarta („Skarb Sierra Madre”), po Seana Connery’ego („Człowiek, który chciał być królem”). Pod tym względem, „Skłóceni z życiem” są typową pozycją w jego filmografii. Akcja filmu dzieje się głównie na odludziu (świetne zdjęcia Russella Mety’ego), z całym jego pustynnym pięknem, ale i surowością.

Dominującym motywem są mustangi – Gay i Guido trudnią się ich chwytaniem. Stanowią one pewien symbol wolności, ale i bezwzględności stylu życia głównych bohaterów. Po schwytaniu trafiają one bowiem do ubojni, a ich mięso wykorzystane zostanie do produkcji karmy dla psów. Jakkolwiek zwierzęta budzą podziw i szacunek, to koniec końców, nie ma tu miejsca na sentymenty (wyjątek stanowi jedynie finał filmu, o tym później). Jednocześnie, są one wymierającym gatunkiem – nie tylko dosłownie. Niegdyś to one ucieleśniały swobodę, teraz wypierają je samochody i samoloty (kolejne częste motywy w filmie). Kowbojski styl życia, zupełnie jak rącze wierzchowce, odchodzi powoli do lamusa.

Film Hustona na pewno stanowi ciekawe pole do rozważań tego typu, ale to nie na tym się chciałem dziś skupić. Bowiem to, co w „Skłóconych z życiem” jest najciekawsze, to właśnie kreacje aktorskie, będące (mniej lub bardziej przypadkowo) uchwyceniem wizerunków trójki z nich.


Człowiek, który boi się umrzeć, boi się też żyć.”


Nazwisko Clarke’a Gable’a kojarzą chyba wszyscy. Charakterystyczny wąsik, zawadiacki uśmiech, niesamowita charyzma. Gable to klasyczny przykład Hollywoodzkiej gwiazdy. Nie grywał raczej różnorodnych ról (co nie znaczy, że był kiepskim aktorem), ale już sama jego prezencja wzbudzała podziw. Gable uosabiał pewną staromodną męskość – często grywał kobieciarzy (sam zresztą cieszył ogromnym powodzeniem u kobiet i chętnie z tego korzystał), z lubością oddawał się „męskim” przyjemnością (w prawdziwym życiu sporo pił i palił jak lokomotywa). Ale najistotniejszą cechą, która łączyła wiele jego postaci, był indywidualizm. Wykreowani przez niego bohaterowie robili nierzadko wszystko po swojemu – nawet, jeśli skazywało ich to na samotność lub pewien ostracyzm. Wystarczy wspomnieć słynną scenę rozstania ze Scarlett w „Przeminęło z wiatrem”, kiedy to definitywnie kończył ich wspólną drogę słynnym „Mam to gdzieś”. W lżejszym repertuarze też znajdowały się kreacje tego typu, jak chociażby „Prymus”, gdzie grał znakomitego reportera, który za nic miał zasady poprawnej pisowni i ochoczo buntował się przeciwko akademickiemu szkoleniu przyszłych dziennikarzy. To właśnie ta przekora zapewniała mu tak ogromne uwielbienie – szedł własną drogą, miał wszystko gdzieś i był szczęśliwy.

W „Skłóconych z życiem” też widzimy Gable’a – kierującego się swoim systemem wartości, nieuznającego żadnej władzy nad sobą. W świetnie zagranej końcowej scenie, kiedy Perce uwalnia konie na życzenie Roslyn, Gay chwyta uciekającego ogiera. Widzimy, jak wiele wysiłku go to kosztowało – po wszystkim siada zdyszany i poobijany, z dłońmi otartymi niemal do krwi od liny. I dopiero wtedy sam uwalnia zwierzę: „Nikt nie będzie za mnie decydował”. Nawet jeśli się kogoś słucha, to wyłącznie na swoich własnych zasadach.

Jednak Gay to nie Gable z „Buntu na Bounty” czy „Przeminęło z wiatrem” właśnie. Jego pokryta zmarszczkami twarz, ogorzała od słońca, wąs przyprószony siwizną, Widać, że alkohol odcisnął na nim swoje piętno. Nadal romansuje (w jego pierwszej scenie widzimy, jak spławia wyjeżdżającą kochankę – doskonale widać, że nie jest to jego pierwsze tego typu pożegnanie), choć dopiero miłość do Roslyn sprawi, że zechce się ustatkować. Ale i w tej kwestii czuć w jego postaci ból – w jednej ze scen pijany Gay wzywa swoje dzieci, z którymi już dawno stracił kontakt. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to córka Gable’a, Judy Lewis – nieślubne dziecko, które o tym, kim był jej ojciec, dowiedziało się dopiero 5 lat po jego śmierci.

Również jego styl gry aktorskiej stanowi ciekawy element filmu. Gable w filmie otoczony jest wychowankami szkoły Stanisławskiego, wyznawców tzw. „metody”, czyli psychologicznego wczuwania się w postać. W jego stylu grania widać pewne wystudiowanie, miejscami wręcz charakterystyczną dla jego rówieśników przesadę w emocjach, w kontraście do znacznie naturalniejszego, na ten przykład, Wallacha.

 


 

Mówienie, że aktor gra samego siebie wydaje się być oklepane, ale chyba na miejscu w tym wypadku. Czyżby Gable grał Gable’a? Symbol złotej ery Hollywood i bożyszcz tłumów, ustępujący miejsca pokoleniu, które bardziej polegało na psychologii niż prezencji? Bon vivant, który u kresu życia żałuje pewnych wyborów w stosunku do chociażby dzieci? Gay to nadal indywidualista, miejscami w agresywny wręcz sposób, ale mający świadomość ceny, jaką przychodzi za to płacić.

Skłóceni z życiem” byli ostatnim filmem legendy – zmarł jeszcze przed premierą.


Musisz nauczyć się akceptować złe rzeczy. Inaczej będziesz uciekać przez resztę swojego życia.”


Film Hustona był też ostatnim (ukończonym, gwoli ścisłości) filmem Marilyn Monroe. Symbol seksu, ciesząca się uwielbieniem fanów. Dużo by pisać o bodajże najtragiczniejszej aktorce, której życie obrosło już w nieskończoną ilość mitów. Ale czytając o Normie Jeane Mortenson (jej prawdziwe nazwisko) można dostrzec wrażliwą, zagubioną duszę, która całe życie walczyła z kompleksami, desperacko szukając akceptacji i miłości. W przeciwieństwie do Gable’a, Monroe nie była zadowolona z filmu i swojej roli. Po prawdzie, ciężko jej się dziwić – scenariusz do filmu napisał Arthur Miller, jej ówczesny mąż, kiedy ich związek zbliżał się już do końca, a Monroe nie spodobało się ukazanie jej/jej postaci (nierozerwalnie połączonych) w nie najlepszym świetle. Fakt, jest w Roslyn sporo z utartego w masowej świadomości wizerunku aktorki. Brak stałości w relacjach z mężczyznami, roztrzepanie, miejscami ogromna naiwność (żeby nie powiedzieć głupota). Ale jednocześnie, Miller i sama Monroe obdarzyli jej postać ogromnymi pokładami wrażliwości. To ona zaciekle broni królików wyjadających sałatę z ogródka Gaya. To ona sprzeciwia się ewentualnej śmierci mustangów. Odpowiadając na słowa Gaya, otwierające ten akapit, mówi: „A co jest złego w uciekaniu?”.

Może i jej postać jest niekiedy przedstawiona w niepochlebnym świetle, ale wybrzmiewa w niej pewna prawda. Prawda o zagubionej, szukającej miłości kobiecie. Prawda o pragnieniu posiadania ojca (Monroe przyznawała, że w dzieciństwie fantazjowała, że jest nim Gable, co tylko dodaje autentyczności ich ekranowej relacji). Prawda, o kimś, kto był zbyt wrażliwy, by żyć na tym brutalnym, zimnym świecie, ze wszystkimi jego okropieństwami.

 


 

Film ma szczęśliwe zakończenie – Gay i Roslyn odjeżdżają z pustyni po uwolnieniu mustangów, by wieść wspólne życie. Monroe nie było to dane. Rok po premierze filmu przedawkowała leki, najprawdopodobniej popełniając w ten sposób samobójstwo. Niemniej jednak, to właśnie jej kreacja w „Skłóconych z życiem” stała się najlepszą w jej karierze. Monroe zawsze była obsadzana w rolach trzpiotek, niezbyt bystrych laleczek, łatwo ulegających pragnących jej mężczyznom. Rosalyn to bodajże jedyna zagrana przez nią postać, która nie jest pustym ekranowym tworem, ucieleśnieniem męskich fantazji, a kimś z krwi i kości.


Nie daj im się tak traktować.”


Perce’owi, granemu przez Montgomery’ego Clifta, poświęcono najmniej czasu ekranowego, co nie oznacza oczywiście, że jego postać nie stanowi odzwierciedlenia aktora. Perce, nieco zagubiony, zamknięty w sobie i nieśmiały był rolą stworzą dla Clifta. Reprezentował on nieco inny wzorzec męskości niż Gable: spokojny, nieśmiały, delikatny, bardziej przyjaciel niż namiętny kochanek. Widać to najlepiej w jego relacji z Roslyn, najbardziej platonicznej ze wszystkich w filmie – jako jedyny nie stara się aktywnie zdobyć jej uczucia, a raczej ją wspiera. Kiedy w znaczących słowach (znów, wybranych na otwarcie tego akapitu), przypomina Roslyn o szacunku do samej siebie w relacjach z mężczyznami, widzimy w nim raczej przyjaciela, niż potencjalnego partnera. 

 


 

Smutne losy Clifta także odnalazły swe odbicie w filmie: w 1956 roku aktor uległ poważnemu wypadkowi. Obrażenia, jakie odniósł, zmusiły go do poddania się licznym operacjom, a jego twarz znacząco się zmieniła. Ciężko o tym nie myśleć, kiedy w scenie rozmowy telefonicznej z matką Perce zapewnia ja, że jego twarz w pełni zagoiła się po wypadku na rodeo. Clift przeżył Gable’a i Monroe, choć reszta jego życia nie należała do najprzyjemniejszych: przewlekły ból, jaki odczuwał po wypadku, łagodził alkoholem i środkami przeciwbólowymi, od których się uzależnił, i które przyczyniły się do jego śmierci w 1966.




Skłóceni z życiem” nie należą może do najwybitniejszych filmów Hustona. Niemniej jednak, pozostają oni istotną pozycją w jego filmografii. Nie ze względu na walory produkcji, czy techniki reżyserskie, ale na trójkę aktorów. „Skłóceni z życiem” uchwycili ich wizerunki ekranowe i osobowości (można się pokusić o twierdzenie, że w ich przypadku to jedno i to samo). Gable, Monroe i Clift słusznie traktowani są jak prawdziwe gwiazdy filmowe, symbole ery dawno minionej, a jednak nadal żyjący w wyobraźni widowni i często ją rozpalający. „Skłóceni z życiem” bardziej niż film, można traktować jak bursztyn, w którym unieśmiertelniono trójkę niezwykłych idoli wielkiego ekranu. Jeśli więc kiedyś będziecie chcieli poznać najważniejsze figury złotych lat Hollywood, dzieło Hustona na pewno powinno znaleźć wśród pozycji do obejrzenia.

niedziela, 22 grudnia 2024

Prezent pod choinkę

 

Lepszy niż Kevin


Prezent pod choinkę” (1983, reż. Bob Clark)


Istnieje pewien szczególny gatunek filmów. Takich, które witają na ekrany tylko w jednym okresie roku. Rzecz jasna, są to filmy bożonarodzeniowe. Pod względem kulturowym to dość ciekawe zagadnienie. W Polsce przyjęły się właściwie tylko 2 tytuły: „Kevin sam w domu” (i jego kontynuacja) oraz „To właśnie miłość”. Swoich produkcji mamy raczej niewiele (a przynajmniej tych znaczących, z wyłączeniem „Listów do M.”). W USA natomiast, królują filmy, które w naszym kraju są praktycznie nieznane: „To wspaniałe życie” i „Prezent pod choinkę”. Dam sobie rękę uciąć, że słyszycie o tych tytułach po raz pierwszy. A szkoda, bo stanowią one ważną część amerykańskiej kultury. Dzisiejszy wpis zamierzam poświęcić temu drugiemu i zobaczyć, skąd się bierze tak ogromna popularność tego filmu.


Kolejka do Mikołaja sięgała aż do Terre Haute. A ja byłem na jej szarym końcu.”


Film Clarka, oparty na wspomnieniach Jeana Shepherda, opowiada o perypetiach małego Ralphiego Parkera, rezolutnego 9-latka. Jest okres przedświąteczny, a Ralphie z niecierpliwością wyczekuje Gwiazdki, a konkretniej wymarzonego prezentu: oficjalnej 200-strzałowej wiatrówki Czerwonego Jeźdźca (z kompasem i tym czymś, co pokazuje czas w kolbie).

„Prezent pod choinkę” różni się od innych świątecznych filmów. O ile inne tego typu produkcje używają Bożego Narodzenia jako pretekstu do opowiadania o uniwersalnych wartościach jak miłość, dobroć, bliskość i rodzina, to film Clarka stanowi raczej nostalgiczny powrót do czasów dzieciństwa. Całość historii opowiedziana jest przez narratora (głosu użyczył mu sam Shepherd), który wspomina ową zimę roku 1939, racząc widzów elokwentnym komentarzem kogoś, kto ciepło (ale i z ironicznym dystansem) patrzy na siebie i swoją rodzinę z perspektywy lat. Ciężko w filmie znaleźć górnolotne deklaracje o wybaczaniu, miłości, więziach międzyludzkich. Dorosły Ralphie skupia się raczej na sprawach codziennych, dziecięcych pragnieniach, problemach szkolnych.

Mam słabość do filmów, w których fabuła jest ukazana z perspektywy dziecka. Jest to bowiem doskonała okazja to świeżego spojrzenia na poważne sprawy, które być może utraciliśmy z wiekiem (polecam w tym temacie „Zabić drozda” lub „Jojo Rabbit”). W „Prezencie pod choinkę” mamy jednak dwa spojrzenia: subiektywne (mały Ralph) i obiektywne (narrator). Śmiało mogę stwierdzić, że udało się Clarkowi uchwycić ten specyficzny balans między błahością dziecięcych spraw a dorosłą perspektywą – nie pomniejszając żadnej z nich.


Chcesz stracić oko?”


Muszę przyznać, że uwierał mnie nieco polski tytuł filmu (w oryginale brzmi on „A Christmas Story”, opowieść bożonarodzeniowa). Ale z czasem doszedłem do wniosku, że uchwycił on sedno filmu całkiem dobrze, jako że faktycznie, centralnym motywem pozostaje wymarzony zabawkowy karabin. Można się teraz obruszyć: co to za film Świąteczny, który zamiast skupiać się na magii Gwiazdki, miłości, sklejania pokruszonych relacji z rodziną. W Bożym Narodzeniu nie chodzi o wartości materialne, ale o bliskich, przebaczenie, czas spędzony z tymi, których kochamy. Owszem, to prawda. Szukacie czegoś takiego, to obejrzyjcie kolejną część wyżej wspomnianych „Listów do M.”, gdzie takimi banałami katują widzów już kilka części (miłośnicy, wybaczcie proszę złośliwość). Do mnie bardziej trafia dzieło Clarka. No bo przyznajcie sami: kto z Was, dzieckiem będąc, nie przebierał nogami w oczekiwaniu na ten moment, kiedy wymarzona zabawka trafiała wreszcie w Wasze ręce? Łatwo było mi utożsamiać się z biednym Ralphiem, kiedy słyszał, raz za razem, że jego upragniony prezent jest zbyt niebezpieczny (powtarzają mu to wszyscy: od matki, poprzez nauczycielkę w szkolę, kończąc na Mikołaju w domu towarowym). Tak, znam to dobrze. Jako sześciolatek dostałem w prezencie komplet zabawkowych narzędzi – śrubokręt od razu został skonfiskowany przez mamę i już więcej go nie zobaczyłem…

Jest więc coś rozczulająco zabawnego w przygodach i tarapatach Ralphiego. Rzeczy zupełnie nieistotne z perspektywy dorosłego dla dziecka są całym światem (albo nierzadko jego końcem). Rozczarowanie wynikające z gadżetu znalezionego w płatkach, który odszyfrowuje „tajną wiadomość” będącą niczym innym, jak reklamą. Przerażenie wywołane przymarznięciem języka do słupa na szkolnym boisku. Terror, jaki sieje miejscowy zakapior, wredny Scut Farkus (Zack Ward). Czy chyba najgorsza z nich – znienawidzona piżama-króliczek (różowa!), kupiona przez ciocię. 

 


 


To… to noga!”


„Prezent pod choinkę” to jednak nie tylko film o Ralphiem, bo w równym stopniu wspomina on swoich rodziców, Panią (Melinda Dillon) i Pana Parkera (Darren McGavin) (nigdy nie nazwanych, poza przydomkiem tego drugiego: Staruszek – co ma sens, w końcu które dziecko myśli o swoich rodzicach w kategoriach imion?). Pod tym względem, film to swego rodzaju kapsuła, uchwycenie przeszłości w kategoriach nie II Wojny Światowej, lecz wiecznie psującego się pieca.

Może właśnie to czyni z „Prezentu pod choinkę” tak uniwersalny film. Owszem, widać w nim różnice wynikające z czasu i kultury (przykład: karą za przeklinanie było wzięcie do ust kostki mydła – w USA niegdyś popularna metoda, w Polsce chyba raczej niestosowana). Lecz to tylko dodatki, przedstawiające w niesamowicie ciepły sposób małżeństwo z wieloletnim stażem. Najlepiej obrazuje to wątek wygranej przez Pana Parkera dość nietypowej lampy i los, jaki ją spotyka (chyba każdy kiedyś był świadkiem lub uczestnikiem podobnego „konfliktu interesów”).

 


 

Żeby nie było, „Prezent pod choinkę” ma w tej kwestii wystarczającą dawkę motywów Gwiazdkowych – od wyboru drzewka po zniszczony (w niecodziennych okolicznościach) obiad i jedzonej w jego miejsce kaczki po pekińsku w chińskiej restauracji. Czy odbiega to od polskich realiów? Jak najbardziej. Ale czy jest ktoś, komu nigdy nie zdarzyły się jakieś nieprzewidziane problemy w Wigilię?

Shepherd wraz z Clarkiem uchwycili więc ciepło codzienności, od drobnych sprzeczek po uśmiech na widok radości dziecka. I, co najważniejsze, nie jest ono nierozerwalnie związane z Bożym Narodzeniem. Owszem, są one głównym motywem filmu, ale mam wrażenie, że można by było zamienić porę roku, a duch zostałby zachowany.

 


 



Prezent pod choinkę” to znakomity świąteczny (a jednocześnie nieświąteczny) film. Unika sentymentalizmu, zastępując go przyziemnością, jaka jest nam bliższa, niż górnolotne deklaracje o ważności rodziny i przebaczenia. Dla Amerykanów stanowi on nostalgiczną powrót w przeszłość, do czasów słuchowisk radiowych, komiksów i wiatrówek, kupowanych 9-latkom (nawet, jeśli stanowiły ryzyko utraty oka).

A co z szerszą widownią? Co mogą odnaleźć w nim widzowie z innych kręgów kulturowych? Znakomitą perspektywę dziecka, zestawioną ze swoim dorosłym i dojrzalszym ja. Ciepły portret rodziny i jej codzienności: młodszy brat niejadek, matka zbyt grubo ubierająca swoje dzieci, ojca klnącego jak szewc przy naprawie pieca. Sekretem „Prezentu pod choinkę” jest to, z jaką łatwością można się utożsamiać z jego bohaterami i sytuacjami – nawet jeśli są one z innego kraju i z niemal sprzed stulecia. Ja sam byłem zaskoczony tym, jak łatwo mi to przyszło. Może więc w te (lub przyszłe) Boże Narodzenie warto dla odmiany zamienić seans Kevina na film Clarka i przekonać się samemu, czemu to właśnie ten film zasłużył sobie na 24-godzinny maraton w amerykańskiej telewizji.

niedziela, 15 grudnia 2024

Holy Spider

 

Krucjata

 

Holy Spider” (2022, reż. Ali Abassi)



Ile martwych prostytutek potrzeba, żeby irański wymiar sprawiedliwości zaczął działać? Brzmi to jak początek bardzo czarnego dowcipu, ale w filmie „Holy Spider” Aliego Abassiego to pytanie zostaje zadane na serio. Posługując się konwencją filmu kryminalnego i dziennikarskiego, Abassi przygląda się prawdziwej sprawie mordercy ochrzczonego mianem „Pająka”, który terroryzował Mashhad w 2001 roku. I, jednocześnie, pochyla się nad stanem irańskiego społeczeństwa, które w mniej lub bardziej otwarty sposób dawało przyzwolenie na jego zbrodnie.


Będziecie świadkami czynów niewidzialnej ręki Boga.”


W pierwszej scenie filmu widzimy malującą się kobietę. Na jej plecach widać siniaki. Żegna się z dzieckiem i wychodzi do pracy. Okazuje się, że jest ona prostytutką, czekającą co noc na klientów na ulicach Mashhadu. Ta noc będzie jej ostatnią – zginie zamordowana na klatce schodowej niepozornego bloku mieszkalnego. Nie jest ona ani pierwszą, ani ostatnią ofiarą mordercy, który już od roku sieje strach na ulicach miasta. Główna bohaterka filmu, dziennikarka Arezoo Rahimi (Zar Amir Ebrahimi) przybywa do Mashhadu, by wspólnie z Sharifim (Arash Ashtiani), wydawcą miejscowej gazety przeprowadzić własne śledztwo. Równolegle, film ukazuje samego mordercę, Saida Azimiego (Mehdi Bajestani), kontynuującego swe koszmarne dzieło.

Wydaje się, że Abassi sięga po znane w kinie motywy dziennikarskiego zaangażowania i filmu kryminalnego. Wszystkie elementy układanki zdają się być na swoim miejscu: będąca w kropce i niezbyt kompetentna policja, zdeterminowana reporterka, usiłująca przerwać serię morderstw, wreszcie sam seryjny zabójca, grający w kotka i myszkę z prasą, chwalący się morderstwami w anonimowych telefonach do Sharifiego. Ale kiedy już na początku filmu ujawnia nam tożsamość „Pająka”, zaś główną bohaterkę zaczyna zderzać nie z niedofinansowaną i źle działającą policją, a głęboko zakorzenioną mizoginią, okazuje się, że „Holy Spider” nie będzie oklepanym polowaniem na seryjnego zabójcę.


Oczyszczę ulice z dziwek! Nie zatrzymam się!”


„Holy Spider” nie jest bowiem o Rahimi, jakkolwiek Ebrahimi gra główną rolę żeńską. Dziennikarka często znika z filmu, zaś reżyser skupia się na postaci Azimiego.

Owszem, można by tu wspomnieć o tym, że traci na tym kobieca perspektywa, że Arezoo zostaje zepchnięta na drugi plan – do tego jeszcze wrócimy. Niemniej jednak, pozwala to reżyserowi na odmalowanie pełnokrwistego i przerażającego portretu seryjnego mordercy. Jak wielu z jego gatunku, Azimi to przykładny ojciec i mąż. Widzimy go bawiącego się z dziećmi, modlącego się, jedzącego kolację z rodziną, pracującego. W nocy przemierza on na skuterze ulice miasta, szukając ofiar. Znów, nic nowego, na pierwszy rzut oka. Ale Bajestani, w znakomitej kreacji, tworzy wielopoziomowy portret potwora.

Poziom pierwszy – oddana głowa rodziny, cieszący się szacunkiem sąsiadów. Bajestani nadaje swej postaci stateczną powierzchowność, by za chwilę odkryć zgniliznę się pod nim kryjącą. Poziom drugi – seksualny dewiant, czerpiący przyjemność z zadawania bólu i mordowania (w jednej ze scen usiłuje uspokoić niedoszłą ofiarę, że „to tylko taka zabawa”). Poziom trzeci – z łatwością usprawiedliwiający swe ohydne zbrodnie moralną krucjatą przeciw brudowi na ulicach Mashhadu (Azimi nierzadko wykorzystuje chusty na głowę, by dusić prostytutki). Bajestani nadaje swej postaci wybitną niejednoznaczność. Czy jest on faktycznie fanatykiem religijnym, czy może zwykłym tchórzem, który w żałosny sposób (zwłaszcza po schwytaniu) stara się znaleźć usprawiedliwienie w oczach sądu. Choć wszystko wskazuje na to drugie (choć z domieszką pierwszego), to ostatecznie nie ma to większego znaczenia. „Holy Spider” skupia się bowiem nie na motywach mordercy, lecz na tym, jak na jego czyny zareagowało społeczeństwo. Bowiem w tym kontekście, linia obrony oparta na walce z moralną zgnilizną zdaje się być szokująco skuteczna.

 


 


Ten morderca ma plecy.”


Jak się bowiem okazuje, czyny zabójcy wcale nie spotykają się z potępieniem, ale wręcz z aprobatą. Przez cały film wyziera bowiem mizoginia społeczeństwa irańskiego, z którą przychodzi zetknąć się obu bohaterom filmu (co nawet znajduje odzwierciedlenie w oddelegowaniu głównej bohaterki na dalszy plan). Abbasi widzi nie tylko niższą pozycję kobiet w Iranie – z jednej strony, mogą one normalnie pracować, z drugiej, główna bohaterka ma problem z wynajęciem pokoju w hotelu tylko dla siebie. Reżyser ukazuje, jak owe poddaństwo kobiet, wpisane w religię, staje się podwaliną do znacznie gorszego rodzaju dyskryminacji.

To, co jednak zaskakuje najbardziej, to skala hipokryzji, jaką widać w, było nie było, moralnie konserwatywnym kraju. Policjant prowadzący śledztwo usiłuje poderwać Rahimi, nie widząc nic złego w pozamałżeńskim seksie, ale kiedy ona odrzuca jego zaloty, wyzywa ją od dziwek. Same prostytutki stanowią zresztą uderzający kontrast: mocny makijaż zestawiony z włosami ukrytymi pod chustą. Prostytucja zdaje się wręcz tą hipokryzję ucieleśniać. Wróćmy na chwilę do wspomnianej kobiety z początku filmu. Klient, z którym uprawia seks, traktuje ją brutalnie, a sińce na jej plecach sugerują, że nie jest jedynym. Widzimy więc, jak prostytutki (a nawet kobiety ogólnie) są traktowane przez Irakijczyków. Z jednej strony pożądane, z drugiej, pogardzane. Mężczyźni ochoczo korzystają z ich usług, a jednocześnie uważają je za śmieci na ulicach miasta. 

 


 

Aresztowanie i proces Azimiego stają się papierkiem lakmusowym, ukazującym, jak głęboko pogarda wobec kobiet, zwłaszcza trudniących się nierządem, tkwi w irańskim społeczeństwie. W absurdalnej (i przerażającej) scenie widzimy jak syn Azimiego robi zakupy. Sklepikarz nie tylko nie chce zapłaty, tylko zapewnia, że będzie dawał rodzinie to, czego będzie im potrzeba, za darmo. Okazuje się bowiem, że niewiele osób ma problem z tym, że ktoś pozbywał się moralnie zepsutych kobiet, a niemała część wręcz aprobuję taką krucjatę. I nie jest tu mowa wyłącznie o mężczyznach. Głównego bohatera usprawiedliwia nie tylko żona (co może być jeszcze zrozumiałe). Kiedy Rahimi przeprowadza wywiad z matką jednej z zabitych dziewczyn, ta wyraża ponurą radość z losu swojej córki. Według niej, lepiej, że zginęła, niż gdyby miała wieść życie prostytutki i narkomanki.



Wróćmy do pytania postawionego na początku: ile martwych prostytutek trzeba, by irański wymiar sprawiedliwości zaczął działać? Odpowiedź, jaką na to pytanie daje Abbasi, brzmi: aż morderca posunie się za daleko. Owszem, koniec końców udaje się go schwytać i zostaje skazany. Sprawa stała się zbyt medialna, by ją ignorować. Lecz nawet wtedy jego odrażające czyny spotykają się z aprobatą, a nawet z pewnymi przywilejami (pełnego wyroku nie wykonano: mordercy odpuszczona zostaje chłosta za cichym przyzwoleniem naczelnika więzienia).

„Holy Spider” nie wydaje się być na pierwszy rzut oka niczym nowym. Wszak seryjni mordercy kierujący się nienawiścią wobec kobiet pojawiali się już w kinie wcześniej, również w tym opartym na faktach. Film Abbasiego ukazuje jednak specyficzny kontekst irańskiego społeczeństwa, w którym głęboko zakorzeniona mizoginia pozwala takim jednostką działać. Azimi może i był zwyrodnialcem, dla którego krucjata przeciw moralnemu zepsuciu była wygodą wymówką. A jednak! W końcowej scenie widzimy, jak jego nastoletni syn odtwarza na potrzeby wywiadu morderstwa swojego ojca z młodszą siostrą (w roli ofiary). Chłopak robi to z niemałą dumą. To zakończenie sugeruje, że takie jednostki jak tytułowy „Pająk” będą funkcjonować dopóty, dopóki kobiety w Iranie będą traktowane jak istoty gorszej kategorii. I to jest o wiele bardziej przerażające, niż standardowa opowieść o polowaniu na seryjnego mordercę.

 



niedziela, 8 grudnia 2024

Pulp Fiction

 

Klasa B, klasa A

Pulp Fiction” (1994, reż. Quentin Tarantino)



Muszę przyznać, że trochę zajęło mi napisanie o tym filmie. Nie dlatego, że nie miałem o nim nic (lub za mało) do napisania. Wręcz przeciwnie, moich przemyśleń jest sporo. Zastanawiałem się natomiast, jak mam go „ugryźć”. Jak napisać o filmie, który cieszy się tak ogromną estymą i jest wręcz otoczony kultem? Jak napisać o filmie, który uznaję za arcydzieło kina, jeden z niewielu idealnych filmów, jakie przyszło mi zobaczyć? Obawiałem się, że ten wpis zmieni się w laurkę, nie analizę motywów i kontekstu historycznego. Ale w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że może i tak będzie najlepiej. „Pulp Fiction” Quentina Tarantino, bo o nim oczywiście mowa, to kino w najczystszej postaci, pozbawione (a może jednak?) głębszego znaczenia, za to stanowiące zabawę w rozliczne nawiązania, obfitujące w niesamowite dialogi i nietuzinkowe postaci i będące po prostu najczystszą kinową frajdą. Tylko tyle? Aż tyle?


Ale trip.”


Ciężko w przypadku „Pulp Fiction” pisać o fabule. Owszem, posiada takową, ale nie ma ona tradycyjnej, trzyaktowej struktury. Są za to cztery historie. W pierwszej, dwóch mafijnych cyngli, Vincent Vega (John Travolta) i Jules Winnfield (Samuel L. Jackson) zostają wysłani, by odzyskać tajemniczą walizkę dla swojego szefa, Marsellusa Wallace’a (Ving Rhames). W drugiej, Vincent zostaje obarczony zadaniem zabrania żony Wallace’a, Mii (Uma Thurman) na wieczór na mieście. W trzeciej, pięściarz Butch Coolidge (Bruce Willis) wygrywa ustawioną walkę i stara się zbiec z miasta z pieniędzmi, które postawił na siebie. W czwartej, para rabusiów: Ringo (Tim Roth) i Yolanda (Amanda Plummer) napadają na małą restaurację.

Tarantino wraz ze współscenarzystą, Rogerem Avarym swobodnie mieszają chronologię i misternie splatają owe cztery historie. Nic nowego, owszem. Ale nikt nigdy wcześniej (a chyba i też później) nie zrobił tego z tak zegarmistrzowską precyzją. Początek filmu okazuje się być końcem (i środkiem jednocześnie), do środka wracamy po przerwie na ukazanie tego, co wydarzyło się potem… Obejrzenie „Pulp Fiction” po raz pierwszy to wspaniałe doświadczenie, ale dopiero zrobienie tego po raz drugi, trzeci, czwarty pozwala na pełne odkrycie kunsztu zazębiania się poszczególnych części. Czy to kwestia słyszana w tle, czy porozumiewawcze spojrzenie wymienione między postaciami. Czy to ubiór bohaterów, czy inny szczególik – w filmie Tarantino wszystko ma znaczenie. Z resztą, to nie tylko kwestia chronologii. Jednym z powodów, dla których uwielbiam „Pulp Fiction”, jest to, że z każdym seansem odkrywam coś nowego, co sprawia, że moje rozumienie (i podziw dla scenariusza) jest jeszcze większy. Może to zasłyszany mimochodem komunikat w radiu o kradzieży pewnego trofeum. Może na pozór nieistotna kwestia o porysowanym aucie. A może coś innego? Kto wie, co dostrzegę, oglądając „Pulp Fiction” po raz n-ty?


To był palec Boży!”


A może odkryję nową wymowę filmu? „Pulp Fiction” ma wiele interpretacji, ale do mnie najbardziej trafiła… religijna. Czy walizka zawiera duszę Marsellusa? Wszak nigdy nie widzimy jej zawartości, choć podobno jest ona piękna. Czy to sam Szatan mu ją odebrał: wyciągając przez kark (Wallace ma w tym miejscu plaster) i ustawiając szyfr aktówki na 666? A może to nie tylko siły nieczyste wpływają na życie bohaterów? Wszak faktycznie Vincent i Jules przeżyli ostrzał z „ręcznego działka”, którego nie powinni byli przeżyć (a strzelaninę fani filmu analizowali pod każdym kątem!). Czy to sam Bóg dał im ostrzeżenie, by porzucili swe występne ścieżki? Jules zdaje się rozumieć od razu. Ten sam Jules, który cytował ustęp z Biblii jako „zajebisty” tekst przed skasowaniem kogoś, pod koniec filmu powtarza go po raz kolejny, tym raz zastanawiając się głębiej nad jego znaczeniem. Vincent – niekoniecznie. Ba, ignoruje kolejne palce Boże (napad, cudowne ocalenie jego towarzyszki wieczoru). Przekonajcie się sami, jaki jest finał ich historii. Czy zatem „Pulp Fiction” to opowieść o nawróceniu, głęboko ukryta pod płaszczykiem kina sensacyjnego?

 


 


Wiesz, jak nazywają ćwierćfunciaka z serem w Francji?”


A może nie? Może faktycznie teoria o duszy Marcellusa jest tak naciągana, na jaką brzmi. Hej, skoro cytat Julesa z Biblii jest całkowicie wymyślony, to wszystko jest możliwe. Może nie odkryję nowego sensu arcydzieła Tarantino (poza przestrogą przed zbyt długim siedzeniem w ubikacji) Może obejrzę go po raz kolejny, z rozkoszą (tak, to właściwe słowo) wsłuchując się w genialną ścieżkę dźwiękową i rewelacyjne dialogi odegrane przez rewelacyjnych aktorów, wypowiadając je w myślach (lub na głos) razem z nimi?

Są trzy rzeczy, jakich Tarantino odmówić nie można. Raz – doskonale dobiera muzykę. Wszak każdy, kto „Pulp Fiction” widział nie jest w stanie sobie wyobrazić innej piosenki niż „You Never Can Tell” podczas konkursu tanecznego. Albo „Flowers on the Wall”, i fragmentu „It’s good to see you” kiedy… a zresztą, zobaczcie sami. Albo zmysłowy „Son of a Preacher Man”, kiedy kamera podąża za bosymi stopami Mii. Albo „Girl, You’ll Be a Woman Soon”… i tak dalej.

Dwa – ma ucho do dialogów. Już pierwsza rozmowa, jaką słyszymy w filmie, ot zwykła gadka w drodze do pracy na temat różnic w McDonaldzie między Europą a USA stanowi zwiastun geniuszu Tarantino. Konwersacje o najprostszych rzeczach, upstrzone rzucanymi na lewo i prawo przekleństwami i epitetami brzmią jak muzyka. Każdy dialog ma swój niepowtarzalny rytm. Od monologu o rodzinnej pamiątce, z ogromnym poświęceniem ukrywanej w pewnej części ciała, by mogła trafić do jednego z bohaterów, po teksty o Zedzie, który „zszedł” i „robieniu z dupy jesieni średniowiecza” – znane na pamięć i cytowane przez miłośników reżysera, w tym niżej podpisanego.

Trzy – dobiera aktorów. Tarantino zawsze sięgał nie tyle gwiazdy wielkiego formatu (owszem, zdarzało mu się to, z różnym skutkiem), co grupę stale z nim współpracujących osób, nierzadko takich, których kariery przygasły, a których Tarantino był fanem. John Travolta jako niezbyt inteligenty Vincent – „Pulp Fiction” było dla niego wielkim powrotem na ekrany. Samuel L. Jackson, który stworzył uosobienie bad-assa (nikt inny nie potrafi sprawić, że pytania o hamburgery brzmią tak złowieszczo) i po dziś dzień gra u reżysera regularnie. Uma Thurman, umiejętnie mieszająca seksapil, zadziorność i swego rodzaju wrażliwość (i jej fryzura, którą kojarzy każdy, choćby i z widzenia). Masa innych, obsadzonych w wyrazistych epizodach: Christopher Walken (genialnie wzbierający w nim gniew, kiedy opowiada o obozie jenieckim), Harvey Keitel (profesjonalista w każdym calu, zwłaszcza, gdy trzeba pozbyć się ciała), Angela Jones (wypowiedziane z niebywałą zmysłowością imię Butcha), nawet sam Tarantino (wściekłe zaprzeczenie, że jego dom to nie składowisko martwych osób pewnej rasy). 

 


Mógłbym wymieniać dalej, ale musiałbym streścić cały film.



Jednak to, za co cenię „Pulp Fiction” najbardziej, to fakt, że Tarantino stworzył arcydzieło z niczego. Że wziął motywy z kina i powieści klasy B (stąd tytuł) i połączył wszystko w całość. Wulgaryzmy, narkotyki, brutalna przemoc a nawet gwałt – wszystko, co było charakterystyczne dla „pulpowych” dzieł, w których reżyser był i nadal jest rozmiłowany, stanowiło podwaliny filmowej doskonałości. 

 


 

Do tej pory pisałem o filmach, który niosły ze sobą głębszy przekaz, które można było umieścić w kontekście kulturowym, historycznym, społecznym. Filmach, które, używając oklepanego zwrotu, niosły coś ze sobą. „Pulp Fiction” do nich nie należy. Skąd więc moje uwielbienie dla niego? Ano właśnie stąd. Z masowej, taniej i niskiej kultury Tarantino wziął rzeczy, które uwielbia i zrobił z nich film. Tak po prostu. „Pulp Fiction” to radość kina w najprostszej postaci, stworzony z pasją i miłością, dostarczający czystej filmowej frajdy. Arcydzieło reżysera nie zmieniło mojego poglądu na kwestie społeczne, relacje międzyludzkie, nie zapewniło katharsis. Ale wciąż, od 10 lat, kiedy go po raz pierwszy obejrzałem, nadal znam dialogi na pamięć, zachwycam się grą aktorską, parskam śmiechem podczas „wypadku” w aucie, a w moich słuchawkach ciągle gra „Son of a Preacher Man”. Tylko tyle? Aż tyle!

Telepasja

  Definiując dekadę, definiując ludzi „ Telepasja ” ( 1987 , reż. James L. Brooks ) Lata 80. w kinie amerykańskim stały się odzw...