Joker swoich czasów
„Batman” (1989, reż. Tim Burton), „Mroczny rycerz” (2008, reż. Christopher Nolan), „Joker” (2019, reż. Todd Phillips)
Postaci fikcyjne, a w szczególności te komiksowe, niemal zawsze były wykorzystywane przez twórców filmowych adaptacji do przekazania pewnych idei. Odzwierciedlenie niepokojów społecznych, komentarz polityczny lub dywagacje odnośnie moralności – zawsze miały one jakieś drugie dno. Jedną z nich, która chyba najbardziej rozpala wyobraźnię czytelników i widzów na całym świecie, taką, którą rozpoznają wszyscy, nawet nie zaznajomieni z ich komiksowym pochodzeniem, jest oczywiście Joker. Zielone włosy, twarz pomalowana na biało, fioletowe ubranie i nienaturalny uśmiech – nemezis Batmana zyskał szczególne miejsce w panteonie postaci komiksowo-filmowych. W dzisiejszym wpisie przyjrzę się trzem iteracjom Jokera, w różnych interpretacjach i tego, w jakim celu reżyser wykorzystał zbrodniczego klauna.
„Nadałem memu bólowi imię, i brzmi ono Batman.”
„Batman” Tima Burtona z 1989 roku wzbudził wiele emocji na długo przed premierą. I nie chodziło tylko o fakt, że była to pierwsza od ponad 20 lat kinowa adaptacja przygód Człowieka-nietoperza, ale też o obsadę. Narzekano na Michaela Keatona, jako nieodpowiedniego do tytułowej roli, ale i z napięciem wyczekiwano, jaka okaże się interpretacja Jokera w wykonaniu Jacka Nicholsona, wówczas cieszącego się estymą jednego z najlepszych żyjących aktorów.
Aby w ogóle mówić o Jokerze Nicholsona należy spojrzeć na konwencję samego filmu. Burton nie bawił się w polityczno-społeczne metafory. „Batman” był zbyt wielkim przedsięwzięciem, żeby umieszczać w fabule tego typu odniesienia. Burton zrobił film, z braku lepszego określenia, komiksowy. Nie jest to oczywiście krytyka, po prostu reżyser postawił większy nacisk na formę, niż na treść. I ciężko się dziwić, wymagania fanów były ogromne i należało grać bezpiecznie: „Batman” był klimatyczny, przerysowany (w pozytywnym sensie tego słowa), a jednocześnie nie zmieniał zbyt wiele w historii znanej z komiksów.
Joker rozpoczął więc swą karierę jako Jack Napier. Gangster (jakże by inaczej, w płaszczu z szerokim kołnierzem i kapeluszem, idealnie pasującym do pseudo-lat 30., w jakich Burton odmalował Gotham), w czasie potyczki z Batmanem lądował w kadzi z chemikaliami, które zniekształciły jego twarz i zafarbowały skórę i włosy (typowe zresztą dla komiksowych historii, w których chemikalia/promieniowanie radioaktywne/inny czynnik działały jak tylko się scenarzystom spodobało i potrafiły zrobić z człowiekiem dosłownie wszystko). Przyjmując tożsamość Jokera, rozpoczyna on terroryzowanie Gotham.
Mamy więc tzw. origin-story, czyli genezę danego bohatera – typowe dla pierwszych części filmów superbohaterskich. W „Batmanie” było to o tyle ciekawe, że Napier był mordercą rodziców Bruce’a Wayne’a, tym samym przyczyniając się do „powstania” Batmana. A co z kreacją samego Nicholsona?
Można ją najlepiej określić jako przerysowana (znów, w pozytywnym sensie tego słowa). Obsadzenie Nicholsona było strzałem w dziesiątkę – niewielu aktorów potrafi tak szarżować na ekranie, jak właśnie on. Jego Joker kradł cały film dla siebie, przyćmiewając subtelnego Keatona – tańczył (do piosenek samego Prince’a, pasujących do Batmana jak pięść do nosa, swoją drogą) żartował, niszczył dzieła sztuki, śmiał się jak opętany. Burton sięgnął nawet po mnóstwo gadżetów z komiksów, które były zupełnie nierealistyczne, ale wierne tradycji postaci (gaz Smilex powodujący niekontrolowany atak śmiechu i rozciągający usta ofiary w nienaturalnym uśmiechu, rewolwer z dwumetrową lufą, i tym podobne).
Ciężko było doszukać się u Jokera większej głębi – może poza lekko zasugerowaną socjopatią na początku – ale było to bez znaczenia. Burton dał fanom to, czego chcieli: bezpieczną, klasyczną wersję komiksowego Jokera, ożywioną na ekranie przez wielką gwiazdę Hollywood (co nawiasem mówiąc stało się niejako tradycją jeśli chodzi o obsadzanie ról czarnych charakterów). Był to Joker swoich czasów (i filmu) – tradycyjny, przyciągający widzów do kin, ale jednocześnie nie będący niczym więcej niż filmowym odpowiednikiem swego komiksowego pierwowzoru. „Batman” okazał się być niejako początkiem renesansu (kolejnym!) filmowych adaptacji komiksów. Dopiero późniejsze ekranizacje zaczęły znacznie bardziej zagłębiać się w tę postać i to, co można było przy jej pomocy przedstawić.
„Widzisz, nie jestem potworem. Po prostu wyprzedzam wszystkich o krok.”
Na kolejną wersję Jokera widzom przyszło poczekać niemal 20 lat – do premiery „Mrocznego rycerza” Christophera Nolana. Podobnie jak „Batman”, rozpalił on wyobraźnię widzów, i to z dwóch powodów. Oczywiście, każdy chciał wiedzieć, jak Nolan, po gorąco przyjętym „Batmanie: początek” będzie kontynuował swą opowieść. Po drugie, odtwórca roli Jokera, Heath Ledger, zmarł przed premierą na skutek przedawkowania leków (co wywołało spekulacje, jakoby to rola w tym filmie się do tego przyczyniła).
Podobnie jak w „Batmanie”, to Joker wyrastał na najciekawszą postać filmu, choć zdecydowanie nie tylko dlatego, że Legder przyćmił swą grą Christiana Bale’a. Kluczowym aspektem była bowiem interpretacja jego postaci.
Najprościej byłoby określić Jokera z „Mrocznego rycerza” jako terrorystę. Nie interesują go pieniądze ani władza, tylko sama idea siania zamętu, będącego jego osobistą filozofią (sam w pewnym momencie filmu określa się jako „wysłannika chaosu”). Joker jest nawet skłonny umrzeć dla swoich przekonań – byleby udowodnić wszystkim, a zwłaszcza Batmanowi, słuszność swych idei. Joker staje się więc dwiema rzeczami. Po pierwsze, kontrapunktem dla Batmana – chaos i porządek, zbrodnia i prawo. Jest równie oddany swym poglądom, co główny bohater. W przeciwieństwie do „Batmana” ich walka nie jest czymś osobistym, ale starciem dwóch idei.
Po drugie, ucieleśnieniem lęków USA w odniesieniu do terroryzmu właśnie – film miał swoją premierę w 2008 roku, 7 lat po zamachach na WTC i tuż po końcu kadencji George’a W. Busha. W tym aspekcie Joker stał się pretekstem do zadania ważnych pytań w odniesieniu do walki ze złem – na ile możemy respektować prawo walcząc z tymi, którzy nie przestrzegają naszych (ani żadnych innych) reguł? Czy można posunąć się do przemocy (a nawet tortur) i masowej inwigilacji by zapobiec zagrożeniu?
Ciężko jednocześnie jest nie odnieść wrażenia, że Nolan w pewnym sensie przewidział też przyszłość w tej kwestii. Joker nie jest bowiem częścią ogromnej, globalnej wręcz siatki. To terrorysta „podwórkowy”, który potrafi dokonać zniszczeń i zasiać chaos przy pomocy tak prostych i praktycznych środków jak broń palna, benzyna czy ciężarówka (bardziej spostrzegawczy widzowie zauważyli, że Joker w filmie używa śrutówki, którą zabrał kierownikowi banku w pierwszej scenie filmu). Ciężko było uniknąć skojarzeń z jego postacią, kiedy kilka lat później przez Europę przetoczyła się fala zamachów polegających właśnie na dokonaniu jak największych zniszczeń, i zabiciu jak największej ilości ludzi poprzez wjechanie tirem w tłum na bożonarodzeniowym jarmarku.
Joker u Nolana, co zresztą wpisuje się w tą interpretację postaci, jest zupełnie anonimowy. Widzowie nie dowiadują się o nim zupełnie niczego – skąd pochodzi, kim jest (nawet nazwiska). Nie ma bliższych współpracowników (swoich pomagierów pozbywa się wręcz beznamiętnie), nosi ubrania bez metek, nie ma żadnych elementów, które pozwoliłyby go zidentyfikować. Jedynym elementem, który jest dla niego charakterystyczny, to blizny na twarzy, rozciągające jego usta w groteskowy uśmiech, a i tu sam Joker podaje kilka sprzecznych wyjaśnień co do ich pochodzenia.
To, co przeraża, to nie diaboliczny plan zatrucia miasta gazem rozweselającym, ale fakt, że pod makijażem może kryć się każdy. Ktoś mijany na ulicy, będący gotowym do wysadzenia się w tłumie ludzi. Ktoś, kto stojąc w kolejce do sklepu, może zacząć na oślep dźgać innych nożem. Anonimowość Jokera Ledgera, w połączeniu z jego fanatyzmem, czyniło z niego odzwierciedlenie niepokojów (post)bushowskiej Ameryki. Psychopatyczny klaun ze skłonnościami do teatralnej wręcz przesady, stał się anarchistą z domieszką nihilizmu, anonimowym zagrożeniem dla wartości społecznych.
Dekadę później zobaczyliśmy na ekranie kolejną wersję psychopatycznego klauna – mniej anonimową (wręcz przeciwnie), ale niemniej niebezpieczną.
„Mam wyłącznie złe myśli.”
Mowa rzecz jasna o „Jokerze” Todda Phillipsa, który, zgodnie z tradycją, wywołał ogromne emocje jeszcze przed premierą, ponieważ obawiano się aktów przemocy zainspirowanej filmem (do czego jeszcze wrócimy). „Joker” spotkał się z mieszanym odbiorem krytyków, choć zarówno widzowie, jak i organizacje przyznające nagrody doceniły film.
Dzieło Phillipsa to origin story pełną gębą – poznajemy głównego bohatera jako Arthura Flecka (Joaquin Phoenix), niespełnionego komika, cierpiącego na chorobę psychiczną, dręczonego wybuchami niekontrolowanego śmiechu. Fleck, pchany coraz bardziej ku szaleństwu, zaczyna postrzegać społeczeństwo jako winne jego nieszczęść i postanawia dokonać zemsty.
Po raz pierwszy widzimy postać Jokera bez Batmana (Bruce Wayne, jako dziecko, pojawia się tylko na drugim planie) – już to samo w sobie jest znaczące. Nie będzie walki dobra ze złem, starcia odmiennych moralności (lub jej braku), tylko narodziny psychopaty i szereg okoliczności, jakie pchnęły go do obrania ścieżki zabijania i zniszczenia. Samo w sobie nie jest to odkrywcze – już w komiksach można było dowiedzieć się, jak Joker się narodził. Ale tamta wersja opowiadała o jednym złym dniu, który doprowadzał człowieka na skraj szaleństwa. Tu mamy kilka miesięcy, czy nawet lat, całe życie wręcz. Joker/Fleck nie jest więc płaskim czarnym charakterem, ani uosobieniem abstrakcyjnych idei, lecz skopanym przez życie człowiekiem, którego ból udziela się widzom.
Jeśli Joker w interpretacji Ledgera był ucieleśnieniem strachu przez terrorem, to u Phillipsa stanowi lęk charakterystyczny dla USA, przed samotnymi szaleńcami, chwytającymi za pistolet i mszczącymi się za (wyimaginowane) krzywdy, których doznali. W kulturze powszechnego dostępu do broni i strzelanin na masową skalę, „Joker” uderzał w czułe punkty kraju, w którym debatuje się nad uzbrojonymi ochroniarzami na kampusach i w szkołach – co może tłumaczy niemal panikę moralną, jaka towarzyszyła filmowi, i o której już wspomniałem. Być może jest to, istniejący niejako poza samym filmem, przykład na podejście społeczeństwa amerykańskiego do tego problemu: prawo do noszenia broni jest wpisane w konstytucję, i nie udaje się tego zmienić już od wielu lat, więc skupia się na czymś, co może potencjalnie zainspirować akty przemocy.
Ale Phillips wraz z Phoenixem sięgają nieco głębiej, starając się wpisać Jokera właśnie w społeczeństwo, w którym żyje. Fleck pada więc ofiarą zaniedbanej opieki psychiatrycznej i społecznej, która najlepsze, co może zrobić, to wystawić kolejną receptę. Główny bohater wiedzie marną egzystencję, pracując jako klaun do wynajęcia, zarabiający marne grosze, podczas gdy najbogatsi opływają w luksusy. W przeciwieństwie do Flecka, nie muszą jeździć metrem, chodzić wśród stert śmieci na ulicy, nie padają ofiarami napadów. Akty dokonanej przemocy w „Jokerze” mają więc swego rodzaju wymiar zemsty biednych i wykluczonych, źle pojętej, a jednak zrozumiałej chęci wyrównania rachunków. Joker wyrasta nawet na swego rodzaju symbol oporu wobec władzy i elit. Kiedy widzimy go, w jednej z ostatnich scen filmu, kiedy w trakcie zamieszek rozsmarowuje sobie krew na twarzy tworząc uśmiech, otoczonego wiwatującym tłumem, stał się on iskrą, zapalającą łatwopalny gaz, którego opary unosiły się nad miastem już przez długi czas.
Sam Fleck zresztą wydaje się odnajdywać w tej roli znakomicie. Przemoc daje mu siłę, odnajduje w niej pewnego rodzaju spełnienie. Jak u Ledgera, istotnym jest odrzucenie norm społecznych i w pewnym sensie nihilizm. Ale nie staje się to filozofią samą w sobie, ale narzędziem do pozyskania godności i siły, jakiej Fleckowi brakowało (porównajcie sobie jego mozolną wspinaczkę po schodach na początku i energiczny taniec pod koniec). Ten Joker nie walczy o zwycięstwo nad Batmanem, ani o duszę Gotham, ale o siebie.
W obecnych czasach, kiedy trwają coraz bardziej zażarte dyskusje o nierównościach społecznych i klasowych, „Joker” pokazał, jak w wyniku tychże rodzą się patologie i przemoc, a jednostki mogą uderzyć w system, mszcząc się za swoje ubóstwo, wykluczenie i ciężkie życie.
Jak w przypadku wszystkich materiałów źródłowych, postać Jokera jest wyłącznie czystą kartką, którą twórcy zapisują, nadając jej znaczenie. Może on po prostu dostarczać rozrywki, zabawiając widzów i fanów Batmana zabójczo śmiesznymi popisami w wykonaniu gwiazdy filmowej, która dostała szansę poszaleć na ekranie. Może być odzwierciedleniem strachu społeczeństwa, punktem wyjścia do filozoficznych rozważań nad walką dobra ze złem w kontekście walki z terrorem. A może też być pochyleniem się nad losem jednostki, osamotnionej i wykluczonej ze społeczeństwa, która bierze sprawy w swoje ręce i dokonuje zemsty. Dziś, kiedy samotność staje się coraz bardziej palącą kwestią, a problemy finansowe po pandemii nadal dotykają większość z nas, ostatnia interpretacja Jokera pozostanie aktualna jeszcze przez jakiś czas. Ale Joker na pewno powróci – pytanie, co będzie się wtedy kryło pod makijażem klauna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz