niedziela, 6 lipca 2025

The Grand Budapest Hotel

 

Tęsknota

 

The Grand Budapest Hotel” (2014, reż. Wes Anderson)



Być może kojarzycie Stefana Zweiga, austriackiego pisarza, którego szczyt twórczości przypadł na dwudziestolecie międzywojenne. Zweig w swej twórczości często sięgał po biografie i wydarzenia historyczne, a, być może przede wszystkim, opisywał monarchię austro-węgierską u schyłku jej bytu. Wspominam o Zweigu, gdyż właśnie to jego osoba i twórczość zainspirowały film opisywany dziś: kronikę czasów dawno minionych, znanych wyłącznie z opowieści, w których chcielibyśmy żyć, mimo że być może są one w dużej mierze fikcyjne. Film ten to szczytowe osiągnięcie Wesa Andersona – „The Grand Budapest Hotel”.


To był początek końca końca początku.”


„The Grand Budapest Hotel”, pióra Andersona i Hugo Guinessa przedstawia historię Zero Mustafy (Tony Revolori), boya hotelowego, pracującego w słynnym hotelu Grand Budapest. Zero zauważony zostaje przez monsieur Gustava H. (Ralph Fiennes), wybitnego concierge, który zostaje jego mentorem. Po śmierci swej bogatej kochanki, monsieur Gustave zostaje wrobiony w jej morderstwo i wraz z pomocą swego protegowanego stara się wyjaśnić tajemnicę jej zabójstwa.

Opis fabuły znajduje się tu właściwie pro forma. „The Grand Budapest Hotel” jest bowiem jednym z wyjątkowych filmów, w których tło gra większą rolę niż właściwa historia – i jest to zabieg całkiem zamierzony. Dzieło Andersona, bardziej niż poprzez perypetie bohaterów (jakkolwiek komiczne i okraszone znakomitymi dialogami), żyje światem przedstawionym. Nim jednak Anderson nas tam zabierze, przyjdzie nam odbyć dość długą, wieloetapową podróż w czasie. Film zaczyna się bowiem od młodej dziewczyny, przychodzącej pod pomnik nieżyjącego już Pisarza (Tom Wilkinson), zaczytanej w jego powieści o tytułowym miejscu. Chwilę później trafiamy do gabinetu pisarza, w którym opowiada on o wyżej wymienionej książce – otóż jako młodzieniec (Jude Law), trafił on do Grand Budapest, gdzie przypadkiem spotkał właściciela przybytku, który opowiedział mu dzieje Mustafy i monsieur Gustava. Te rozliczne skoki w czasie okażą się ważne – wrócimy do nich później.

 


 

Niemniej jednak, niezawodnie, niezmiennie i zawsze, jest przecudna. Czemu? Bo jest niewinna.”


Jest dwudziestolecie międzywojenne, a małe państewko o nazwie Republika Żubrówki (w oryginale Zubrovka), umiejscowione gdzieś w Europie środkowo-wschodniej, cieszy się renomą wśród bogatych elit Starego Kontynentu. Grand Budapest wydaje się być sercem kraju – najzamożniejsi spędzają tu wczasy, rozkoszując się cudownymi widokami, przepysznym jedzeniem i najznakomitszą obsługą, jaką zapewnia im monsieur Gustave i przewodzone przez niego zastępy pracowników hotelu.

Jeśli nazwa kraju wywołała uśmiech na Waszych twarzach, to musicie wiedzieć, że istotnie, pochodzi ona od nazwy naszego specjału alkoholowego (nawiasem mówiąc, miasto w Żubrówce, Lutz, brzmi bardzo podobnie do Łódź, czyż nie?). Nie powinno jednak to dziwić. Europa ogólnie stanowi dla Amerykanów swego rodzaju relikt przeszłości (i to w pozytywnym sensie) – USA to kraj stosunkowo młody, pozbawiony zamków, pałaców, całego średniowiecznego „klimatu.” Zaś Europa wschodnia, długo pozostająca za Żelazną Kurtyną (w przeciwieństwie do np. Anglii czy Francji), stanowi swego rodzaju egzotykę, gdzie w wielu miejscach czas zatrzymał się co najmniej 100 lat temu.

Nie dziwi, że „The Grand Budapest Hotel” wyszedł spod ręki Andersona, jednego z naczelnych kinowych fetyszystów Ameryki. Choć na początku swojej kariery ograniczał się do typowo amerykańskich historii, to właśnie w tym filmie rozpoczął się jego okres wycieczek do przeszłości („Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”, czy tegoroczny „Fenicki spisek”). To jednak właśnie dzieło z 2014 roku uosabia tę fascynację czasami dawno minionymi najlepiej.

„The Grand Budapest Hotel” to uczta dla oka. Wspaniała scenografia autorstwa Anny Pinnock i Adama Stockhausena w cudowny sposób tworzy żyjący (a jednocześnie martwy, bo będący historią) świat. Od ogółu: rozległy holu hotelu, elegancko urządzony, obskurne wnętrza więzienia, do którego trafia monsieur Gustave; po detale: zastawę stołową czy przygotowane pieczołowicie wyroby cukiernicze, których nawet strażnik więzienny nie waży się tknąć. Znakomite kostiumy – eleganckie muszki, nienagannie zawiązane pod szyją, uniformy służby, suknie dam goszczących w hotelu.

Osadziwszy nas w realiach, Anderson kontynuuje swoją nostalgiczną wycieczkę na kolejnym poziomie – kultury i relacji międzyludzkich. Grand Budapest staje się ostoją cywilizacji – miejscem, w którym każdy jest dla siebie uprzejmy, tradycje są kultywowane, a wino idealnie dobrane. Monsieur Gustave z kolei to concierge idealny – oczytany, uprzejmy, dbający o gości w każdym aspekcie ich pobytu (w tym świadczenia usług seksualnych). Robi to z nienagannymi manierami, dyskrecją, a przede wszystkim, z empatią. I choć jego podejście do ludzi stanowi w filmie element komediowy, to koniec końców (zupełnie na poważnie) główny bohater okazuje się być uosobieniem uprzejmości i wrażliwości na los drugiego człowieka – bogatej kochanki, gościa hotelu, podwładnego czy współwięźnia, któremu z zapałem godnym lepszej sprawy serwuje więzienną breję. 

 


 

Czas przedstawiony w filmie to czas taktu i kurtuazji, w którym służba kierowała się kodeksem etycznym niczym Słowem Bożym, a w zamian zyskiwała renomę i szacunek. Czas, w którym przynależność do bractwa concierge’ów oznaczała niezachwianą chęć pomocy bliźniemu w potrzebie (włącznie, a może przede wszystkim, ze zdobyciem flakonika z perfumami). Czas, w którym każdy dla każdego znalazł dobre słowo, bez względu na pośpiech. Czas, który musiał minąć.


Nadal istnieją przebłyski cywilizacji w tej krwawej jatce znanej niegdyś jako ludzkość. On był jednym z nich.”


Żubrówki również nie ominie wojenna zawierucha. Złowrogie szwadrony żołnierzy przewijają się co i rusz w filmie, w finale zajmując hotel i czyniąc z niego kwaterę główną. Jest coś smutnego w tym, jak główni bohaterowie raczej nie przejmują się owymi wydarzeniami, skupiając się na gorączkowym załatwianiu własnych spraw. Koniec końców jednak, rzeczywistość dogoni i ich. 

 


 

Miną lata, a Grand Budapest straci na swojej świetności. Concierge za czasów Młodego Pisarza nie będzie sięgał do pięt monsieur Gustavowi, zaś elegancki wystrój zastąpi ten, który możemy kojarzyć z hotelami w krajach bloku komunistycznego z lat 60. i 70. Wagony restauracyjne, serwujące wykwintne posiłki, staną się reliktem przeszłości. Kolory wyblakną (dosłownie!), zaś tytułowy przybytek będzie czekał na swój powolny koniec. Starszy już Moustafa (F. Murray Abraham) będzie wspominał owe czasy, których niewinność uosobiona będzie w postaci Agaty (Saoirse Ronan), tragicznie zmarłej miłości jego życia.





Można będzie oczywiście zadać sobie pytanie o wyidealizowanie tego świata, i będzie ono uzasadnione. Wszak opowieść o hotelu Grand Budapest, jaką opowiada nam film, została wielokrotnie przefiltrowana: wpierw przez samego Moustafę, potem przez pisarza, wreszcie, być może, przez samego Andersona. Być może był to świat, który nigdy tak naprawdę nie istniał, przepuszczony przez różowe okulary nostalgii, zmieniony przez narratorów, z których przynajmniej jeden owych czasów pamiętać nawet nie mógł. Jak to powiedział sam Zweig: Młody, a niedoświadczony człowiek imaginuje sobie i kształtuje świat, prawdziwe życie i realne przeżycia zawsze i wyłącznie pod wpływem zasłyszanych opowiadań lub lektury"1. A mimo to warto się w tę podróż wybrać. Nawet jeśli jest to fikcja, to bardzo piękna. I, być może, zdolna sprawić, byśmy aspirowali do porządku i empatii, jakich we współczesnym świecie brakuje.


1 „Niecierpliwość serca”


Twarz w tłumie

  Vox p opuli   „ Twarz w tłumie ” ( 1957 , reż. Elia Kazan ) Są filmy, które się starzeją, i takie, którym się to nie przydarzyło....