środa, 19 lutego 2025

Flow

 

Z prądem

 

Flow” (2024, reż. Glints Zilbalodis)



Antropomorfizm – zabieg literacki, nadający rzeczy lub zwierzęciu cechy ludzkie, już od stuleci wykorzystywany był do opowiadania historii. Od bajek Ezopa po Toma i Jerry’ego, zwierzęta pozwalały nam na przyjrzenie się swoim cechom charakteru, zaletom i przywarom. Jak nietrudno się domyśleć, największe zastosowanie antropomorfizm znalazł w animacji, gdzie łatwo było postawić psa na dwóch łapach, ubrać go i dać mu pracę. Z kolei w tym prym wiódł Disney, ucząc i bawiąc kolejne pokolenia „uczłowieczonymi” zwierzakami. Rzadko jednak twórcy pozwalali animowanym zwierzętom być zwierzętami. Tym zatem większe wrażenie robi „Flow” Glintsa Zilbalodisa – film, który o ludzkich rzeczach opowiada prawdziwymi zwierzętami.



Na początku był Kot. Zwykły czarny kot. Kot, jak to kot, chadzał własnymi ścieżkami, robił co chciał, z rzadka tylko chowając się przed psami. A potem przyszedł potop. Świat znalazł się pod wodą, zaś Kot (który, jak to kot wody nie cierpiał) musiał znaleźć sposób na przeżycie. Ocalenie przyszło pod postacią żaglówki. Z Kapibarą na pokładzie. Wkrótce dołączyły do nich Lemur, Pies i Sekretarz. I tak oto rozpoczyna się wyprawa, jakiej żadnemu kotu przeżyć do tej pory nie było dane.

„Flow” to film, który zachwyca bogactwem oszczędności świata przedstawionego. Niby nie ma tu nic. Żadnych dialogów, tylko muzyka i obraz. Brak zwrotów akcji, czarnych charakterów, tylko ogrom świata otwierającego się przed bohaterami. Tym większy zatem podziw budzi Zilbalodis, który swój film stworzył w Blenderze: darmowym programie open-source. Ale dzieło łotewskiego reżysera to nie jeden ze skromnych owoców ciężkiej pracy i miłości, nad którym można się pochylić, pokiwać głową: „tak, to robi wrażenie” i pójść dalej, traktując film jako ciekawostkę. Nie, „Flow” niesie ze sobą głębię i mnogość interpretacji – od wizji post-apokaliptycznego świata po motywy biblijne. I sam nie wiem, od czego zacząć. Pójdźmy więc z prądem opowieści, jak Kot. Zobaczmy, do jakiego kłębka nas ta nić zaprowadzi, bo jak powszechnie wiadomo, koty nici i kłębki uwielbiają.



Rzecz pierwsza: czy „Flow” należy traktować jako przypowieść? Wspomniane przeze mnie motywy biblijne by na to wskazywały. Jest ogromny potop. Jest wieloryb, pojawiający się w kluczowych momentach. Jest wniebowzięcie figury chrystusowej, poświęcającej się i cierpiącej dla innych. Jest i mała arka, w której ocalone zwierzęta płyną przez świat. Czyżby zatem zwierzęta to gatunek ludzki? A cała opowieść to metafora działań ludzkości w obliczu katastrofy? Coś w tym jest, ale i nie do końca. 

 


 

Ludzie są bowiem wielkimi nieobecnymi „Flow”. Widzimy, jak kot wraca do małego domku w lesie, gdzie ewidentnie mieszkał kiedyś człowiek. Przed domem stoją drewniane rzeźby kotów, nieopodal niego ogromny kamienny posąg, również kota. Ale właściciela nie ma. Czy zniknął niedawno? Dom, choć opuszczony, sprawia wrażenie zadbanego, jak gdyby nie było w nim nikogo dopiero od kilku dni, może tygodnia. Gdyby właściciel był, to na pewno naprawił by wybite okno, pod którym stoi jego łóżko. Ale tak się nie stało. Innych ludzi też nie ma: psy ścigają zająca, ale brak żadnych myśliwych. W trakcie podróży „załoga” żaglówki przepływa przez opuszczone miasto na wodzie, gdzieniegdzie trafia na domy i inne pozostałości po ludziach. Czy zatem przed potopem nastąpiła jakaś inna katastrofa?

O, kolejna nić: post-apo. Ale zanim za nią pójdziemy, zatrzymajmy się jeszcze na moment. Jak w przypadku Kota, małe światełko uchwyciło moją uwagę i muszę za nim ruszyć. Tym światełkiem są wspomniane rzeźby. Zwykłe hobby? A może wyraz religijnego uwielbienia? Koty przecież otaczane były czcią w starożytnym Egipcie, zaś bogowie przedstawiani byli jako istoty ludzkie z głowami zwierząt (znów ten antropomorfizm i religia!).

Pogoń za światełkiem odbitym przez lusterko dobiegła końca, wracamy na właściwe (?) tory. Klimat post-apokaliptyczny faktycznie dominuje w filmie. Jak to zazwyczaj w tym gatunku bywa, ocaleni przemierzają świat, napotykając to, co pozostało. Po ludziach nie ma ani śladu. Są budowle, są butelki z listami w środku, przedmioty codziennego użytku. Brak jednak jakichkolwiek śladów zagłady czy śmierci. Jak dawno zniknęli ludzie? Co się z nimi stało? Czy, jak wskazywałaby końcówka filmu, potop nie był pierwszym, jaki zstąpił na świat? Kolejnym, który zniknął równie nagle, co się pojawił? O, kolejna nić, ale to za moment, koty nie potrafią się tak dobrze skupić.

Flow” to film dziejący się poza czasem: w przeszłości (brak znaków jakiejkolwiek technologii, czczenie zwierząt – jeśli to dobry trop) i przyszłości jednocześnie (post-apo, jak sama nazwa wskazuje, dzieje się po).

Wracając do końca wcześniejszego akapitu: czyżby zatem film niósł ze sobą przesłanie pro-ekologiczne? Czy ludzkość kiedyś zniknie, a nasi bracia mniejsi przetrwają bez nas? Pamiętacie film „A.I. Sztuczna inteligencja”? Naszła mnie myśl, że gdyby, jak u Spielberga, po końcu ludzkości Ziemię odwiedzili obcy, w świecie Zilbalodisa zastaliby koty, psy, kapibary i sekretarzy, ocalonych TYLKO dzięki zwierzęcemu instynktowi przetrwania. Też dobry trop, ale znów, nie do końca. 

 


Chyba coś mam, tym razem nie zwodnicze odbicie światła, jakim najwyraźniej reżyser postanowił się z nami (i Kotem) pobawić (i żeby nie było, nawet odbicie jest odbiciem czegoś rzeczywistego!).

Zwierzętom we „Flow” najbliżej jest do Osiołka z filmu „IO” Skolimowskiego. Są zwierzętami. Nie ludźmi w szatach zwierząt (hej, „Nowe szaty króla”!). Nie mówią. „Flow” jest filmem całkowicie pozbawionym dialogów. Tak, Osiołek z „IO” odnalazłby się tu zdecydowanie bardziej niż jego krewniak ze „Shreka”. „Załoga” Zilbalodisa kieruje się swoimi zwierzęcymi instynktami. Pies, jak to pies, będzie chciał się bawić w aportowanie (czy ktoś go tego nauczył? Kolejna wskazówka na to, że ludzkość nie odeszła tak dawno). Kot boi się wody. Stadem sekretarzy rządzą iście zwierzęce zasady – najsilniejszy dominuje, najsłabszy zostaje pozostawiony na pastwę losu. „Flow” przypomina, że świat natury bywa okrutny jak na nasze standardy. Zwierzęta bywają agresywne, walczą o byt i dominację, są dalekie od słodkich milusińskich z menażerii Disneya.

Ale „Flow” chyba też nas czegoś uczy. Wszak to przypowieść, nawet jeśli nie w stu procentach biblijna. Choć zwierzęta będą zwierzętami, to można w nich dostrzec cechy ludzkie. Lemur gromadzi przeróżne bezużyteczne przedmioty (nawet jeśli ciekawią go tylko one jako dekoracja – hej, Królu Julianie!), niepomny tego, że w czasie zagrożenia nie zdadzą się one na nic. No bo pomyślmy, ilu z nas ocaliłoby rodzinne pamiątki w czasie katastrofy, choć w niczym nie pomogą nam one przetrwać? Pies chce się bawić. Jest lojalny i wierny, czasem aż za bardzo. Ilu z nas w trakcie apokalipsy szukałoby ucieczki w zabawach i pokładało wiarę w dobroć innych? A jego psi pobratymcy? Porzucający wszelką odpowiedzialność i ulegający egoizmowi, kiedy niebezpieczeństwo mija, niepomni tego, że może ono wrócić? Ilu z nas, odetchnęłoby z ulgą po ocaleniu z zagłady i znów nie widziałoby dalej, niż czubek własnego nosa? Sekretarz z kolei pozostaje pragmatykiem, nieufnym, ale odpowiedzialnym. Ilu z nas pozwoliłoby przyłączyć się do naszej grupy ocalałych innym, wiedząc, że pomniejszą oni nasze zapasy żywności i szanse na przetrwanie? A jednak bohaterowie filmu uczą się współpracy, otwarcia na innych, co ostatecznie pozwala im przejść przez kryzys suchą stopą (no, nie dosłownie – w filmie Kot nieraz ląduje w wodzie, i jest to za każdym razem uczta dla oka). 

 


 

Zilbalodis umiejętnie balansuje między zwierzęcą naturą swych bohaterów a nadawaniem ich cech ludzkich. To słuszne podejście. Zwierzęta pozostaną zwierzętami, nie ma sensu robić tego na siłę, jakkolwiek by to było dla nas wygodne. Ale, czy człowiek też zwierzęciem nie jest? Rozwiniętym, cywilizowanym, ale niepozbawionym instynktów? Koniec końców, „Flow” okazuje się być przypowieścią o stawaniu razem w obliczu zagrożenia, wyzbywaniu się własnych uprzedzeń i strachów, poświęceniu, odpowiedzialności i empatii. A Zilbalodis jest na tyle kreatywnym twórcą, że udziela tej lekcji nie uciekając się do tanich chwytów w postaci kota mówiącego ludzkim głosem i zachowującego się jak człowiek w ciele kota.

A może to wszystko znów okazało się złudnym zajączkiem ze światła? Nie wykluczam takiej możliwości. Bo pewny jestem tylko tego: liczba możliwych interpretacji „Flow” jest tak ogromna, że najlepiej samemu ten film zobaczyć i popłynąć z jego prądem. I samemu poszukać zajączków. I nici. I być może kłębka.


niedziela, 2 lutego 2025

Wybraniec

 

Mentoring

 

Wybraniec” (2024, reż. Ali Abbasi)


Origin story – historia lub przyjęta opowieść, ukazująca tożsamość i motywacje bohaterów oraz czarnych charakterów w komiksach lub podobnym dziele literackim1


Powyższe pojęcie znane jest każdemu miłośnikowi powieści graficznych – narodziny superbohaterów i superzłoczyńców, pochodzenie ich supermocy i tego, co napędza ich do działania. Rzecz jasna, takie origin story można też przedstawić w kontekście prawdziwych osób. Mieliśmy już wszak „Młodą Wiktorię”, „Johna Lennona. Chłopaka znikąd”, a nawet do pewnego stopnia „Jak zostać królem”. Twórcy filmowych biografii z chęcią sięgały do młodzieńczych (lub przynajmniej formatywnych) lat postaci historycznych. Takie ujęcie z pewnością stanowi powiew świeżości. Widzimy znanych i sławnych zanim jeszcze się tacy stali, widzimy, jak wyrabiali sobie pozycję w swojej dziedzinie, jak zmagali się z przeciwnościami losu i hartowali swój charakter by osiągnąć wielkość. Ale w tym nurcie wyróżnia się jedna biografia, której podmiot (znany każdemu) przechodzi drogę od „zera do milionera”. Z tym, że w trakcie staje się najgorszą możliwą wersją siebie.


To będzie najwspanialszy budynek w mieście, może w kraju. Na świecie.”


Jest rok 1973, a młody biznesmen gania po blokach mieszkalnych usiłując zebrać czynsz od lokatorów. Wieczorami, przesiaduje w nocnych klubach, starając się nawiązać kontakty, które pozwolą mu wyrwać się spod władzy ojca i rozpocząć swoją własną działalność. Tym młodzieńcem, z gęstą blond czupryną, jest Donald J. Trump (Sebastian Stan), który niecałe dwa tygodnie temu po raz drugi objął urząd Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale zanim do tego doszło, i zanim młody Trump stał się tym, którego dziś widzimy na ekranach telewizorów i którego wpisy na portalach społecznościowych czytamy, był nieopierzonym młokosem, niepewnym siebie i starającym się wyrobić swoją markę. I pech chciał, że pewnego wieczora poznał Roya Cohna (Jeremy Strong). 

 


 

 

Pod wieloma względami „Wybraniec” jest typową biografią. Widzimy kluczowe momenty z jego życia: budowę Trump Tower i kasyn w Atlantic City, poznanie Ivanki Zelníčkovej (później Trump, w tej roli Maria Bakalova), rodzące się polityczne aspiracje. Lecz film Abbasiego (wg scenariusza Gabriela Shermana), raczej stara się nie „odhaczać” owych wydarzeń, lecz raczej umieszczać je przede wszystkim w kontekście wynaturzonej relacji mistrz-uczeń.


Prawda to bardzo plastyczna rzecz.


Mistrzem jest tu Roy Cohn, okryty złą sławą prawnik. O ile Trump jest znany raczej każdemu, to Cohn jest postacią nieco zapomnianą, choć na pewno kojarzą go ci, którzy interesują się historią USA w XX wieku. Cohn wyrobił swoją markę w trakcie przesłuchań Komisji ds. Anty-amerykańskiej Działalności, która miała wykryć rzekome wpływy komunistów na politykę Stanów Zjednoczonych. Cohn bardzo szybko zyskał wątpliwą sławę, uciekając się do oczerniania, insynuacji i prześladowań. Po zakończeniu działalności publicznej, zaczął własną praktykę w Nowym Jorku, szybko stając się tzw. „macherem”, który potrafił załatwić każdą sprawę – niekoniecznie w legalny sposób i za odpowiednią kwotę. W kulturze masowej Cohn stał się uosobieniem populizmu, demagogii i brudnych sztuczek politycznego establishmentu - „Księciem Ciemności”. 

 


 

W interpretacji Stronga, Cohn stworzył dla siebie wizerunek chamskiego furiata (świetne sceny telefonów z wyzwiskami), karykatury niemalże (charakterystyczne pochylanie głowy, przenikliwe spojrzenie dużych, martwych oczu), którą wykorzystywał jako broń. Ten motyw wytwarzania tożsamości dla samego siebie również wybrzmi później w filmie, w kontekście ucznia Cohna. Prawnik obraca się wśród możnych i potężnych (od polityków po gangsterów), bezwstydnie naciągając rzeczywistość do własnych potrzeb. Kluczową lekcją, jaką Cohn udziela Trumpowi, to 3 zasady wygrywania: zawsze atakuj; zaprzeczaj i nie przyznawaj się do niczego; bez względu na wszystko, ogłaszaj zwycięstwo i nie przyznawaj się do porażki. I jak się później okaże, owym słowom przyjdzie zdefiniować światową politykę, na dobre i złe.


Jestem pewny, że sam siebie stworzyłem.”


Uczniem (tytuł filmu, „The Apprentice” odnosi się do popularnego programu telewizyjnego Trumpa), jest właśnie Donald. W kreacji Stana jest coś wybitnie niejednoznacznego. Młody Trump to nie socjopata, ani idiota, choć elementy obu tych cech można w jego interpretacji odnaleźć. Ale Trump to raczej puste naczynie, ktoś będący zupełnie nie w swoim żywiole, który trafił na najgorszego możliwego nauczyciela. „Wybraniec” to nie historia zepsucia, utraconej niewinności, ale raczej czystej kartki, którą zapisano wyjątkowo paskudnym atramentem.

W wypadku origin story łatwo popaść w mruganie okiem do odbiorcy, telegrafowanie wielkimi literami: „patrzcie, postać zachowuje się tak a tak, na pewno to rozpoznajecie!”, ale Stanowi udaje się uniknąć tej pułapki. Owszem, nie ulega wątpliwości, że Trump z filmu to Trump, którego znamy. Od nonszalanckiego zaprzeczania wiedzy medycznej po udzielanie zdawkowych odpowiedzi na niewygodne pytania – ale Stan pokazuje, jak relacja z Cohnem ukształtowała jego bohatera. W jego życiu brak było jakichkolwiek pozytywnych wzorców: od zimnego i bezlitosnego ojca, po zepsutego do szpiku Cohna. Trump bierze wszystko, co jego mentor mówi mu za pewnik, pozbawiony jakiejkolwiek samoświadomości, z braku lepszego określenia. Widać to rewelacyjnie w jednej scenie, kiedy Trump prosi Cohna o pomoc w pozyskaniu ulgi podatkowej na 160 milionów dolarów. Cohn reaguje z niedowierzaniem, wie, że nawet przy swoich wpływach i sile perswazji, pewne rzeczy są dla niego nieosiągalne. Ale Trump prosi na serio, zupełnie nieświadom pewnych (a może i jakichkolwiek) granic. Jeśli atakować, to bez litości, i każdego – od żony po samego Cohna, których zaczyna postrzegać jako ciężar, a nie ludzkie istoty. Jeśli zaprzeczać, to wszystkiemu, co niewygodne. Jeśli nie przyznawać się do porażki, to bez wyjątku.

 

 

Trump w „Wybrańcu” idzie w ślady swojego mistrza, tworząc pewny wizerunek samego siebie. Ale o ile Cohn był świadom sztuczności swej kreacji, to Trump w nią w pewnym momencie zaczyna święcie wierzyć, bez względu na wszystko i wszystkich. To, co w oczach innych może uchodzić za dziwaczną i pozbawioną logiki karykaturę silnego przywódcy i odnoszącego sukcesy biznesmena, dla Trumpa staje się rzeczywistością.




Przy obecnym klimacie politycznym, ciężko rozpatrywać film Abbasiego bezstronnie. Uznać go za szereg kalumnii? Czy może przyjąć jako prawdę objawioną? Ani tak, ani tak. „Wybraniec”, jak wszystkie filmy zresztą, nie sprawdza się jako „prawdziwa” biografia Trumpa, ani jako liberalny pamflet na znienawidzonego przez lewicę prezydenta. Siłą filmu, nawet jeśli opartego na tak znanej postaci, pozostaje jego podskórny przekaz. Ukazując w negatywie relację uczeń-nauczyciel „Wybraniec” pokazuje siłę autorytetów w życiu człowieka i istotę lat formatywnych. Filmowy Cohn pojmuje tę prawdę zbyt późno. Umierając na AIDS, odkrywa, że uczeń przerósł mistrza, że stworzył potwora (skojarzenia z monstrum Frankensteina w scenie liposukcji i redukcji łysiny są jak najbardziej słuszne), a sam musi odejść w cień, już nie będący do niczego potrzebny. Być może największą wartością filmu Abbasiego jest właśnie ta lekcja, tym bardziej aktualna w obecnym klimacie politycznym, gdzie przekraczanie kolejnych granic staje się normą.



1https://www.dictionary.com/browse/origin-story

Telepasja

  Definiując dekadę, definiując ludzi „ Telepasja ” ( 1987 , reż. James L. Brooks ) Lata 80. w kinie amerykańskim stały się odzw...